Można było zachwycić się już jego debiutem. Panos Cosmatos (swoją
drogą pochodzący z filmowej rodziny, bo to syn reżysera „Cobry” i „Rambo
II”) ze swoim „Beyond the Black Rainbow” przebojem wdarł się do
świadomości miłośników niezależnego kina grozy. Była to balansująca na
granicy science fiction i horroru, halucynogenna, momentami bardzo
abstrakcyjna, wizualna orgia z syntezatorową muzyką w tle, która nie
pozostawiała żadnego widza obojętnym. Ten film albo się pokocha i kupi
od pierwszych scen, albo znienawidzi i wyłączy go po kwadransie.
Teraz Cosmatosa czekał test, z którym nie radzi sobie wielu twórców –
drugi film, który czy tego reżyser chce, czy nie, będzie porównywany do
jego debiutu. Autor zaserwował nam „Mandy”, a główną rolę powierzył
Nicholasowi Cage’owi. To historia opowiadająca losy pewnego drwala,
którego dziewczynę, tytułową Mandy, zabija złowroga religijna sekta, z
długowłosym guru na czele, mająca zapewne swoją genezę w lękach, jakie w
społeczeństwie anglosaskim wytworzyła zmitologizowana już przez kino
banda Charlesa Mansona. Jest tu też piekielny gang motocyklowy, który ma
w swoim wyglądzie coś sadomasochistycznego i kojarzy się z istotami,
jakie przedstawiane nam były w serii filmów „Hellraiser”. Drwal,
wiedziony wściekłością, staje w szranki z obiema grupami, wymierzając
desperacką, wręcz karykaturalną zemstę, sam w scenie przypominającej
motyw zbrojenia się Asha w „Martwym Źle”, kuje w szopie siekierę, którą
dokona vendetty. Zresztą udział aktora w tym przedsięwzięciu można
odebrać dwojako, zarówno jako zaletę, jak i wadę, bo jego ekspresyjna
gra sprawia, że w jego roli jest coś z autoparodii. Niemniej obraz ten
bardzo ciekawie będzie się prezentował w jego filmografii, bo od strony
wizualnej jest perełką, która mocno kontrastuje z kiczowatym komercyjnym
kinem, do którego ostatnimi czasy przyzwyczaił nas Cage.
Cosmatos zdał egzamin na piątkę i stworzył dzieło równie interesujące
i zapadające w pamięć co „Beyond the Black Rainbow”. „Mandy” to
brutalny horror, ale w modny ostatnio sposób odważnie pożeniony z
arthousem. Niektórzy mówią, że to „slow cinema”, ale Cosmatos swoim
wizualnym stylem wyróżnia się nawet na tle innych ambitnych produkcji
tego typu i nie do końca podąża w stronę filmowego ambientu, który tak
intensywnie eksploatował w swoim debiucie. Są tu oczywiście elementy
tego typu, ale wydaje mi się, że film ma więcej dynamiki i akcji, trudno
więc oskarżyć autora o odcinanie kuponów. Niezmienne w stylu Cosmatosa
pozostaje na pewno jedno – od strony formalnej to jedno wielkie wyznanie
miłosne dla kina ery VHS.
Jak głupio by to nie zabrzmiało, to na ekranie widać wyraźnie, że
Cosmatos jest Kanadyjczykiem, i jeśli istnieje jakiś styl horrorowy
charakterystyczny dla kraju z listkiem klonowym we fladze, to właśnie
ten autor jest jego dumnym reprezentantem. Tak się bowiem składa, że
Cosmatos dzieli wrażliwość z innym tuzem kina z tego kraju – Davidem
Cronenbergiem. Łączy ich podobne, niepokojące podejście do cielesności i
traktowanie celuloidu jak materii, w której można rzeźbić mroczne,
ekspresjonistyczno-surrealistyczne wizje. Film przecina też seria
motywów przedstawionych jako film animowany, który estetycznie żywcem
wyjęty jest z kreskówek dla dorosłych serwowanych w latach 80 i 90 (np.
„Heavy Metal”).
Istotna w całym utworze jest też ścieżka dźwiękowa, tak się bowiem
składa, że to bodaj ostatni film, do którego muzykę stworzył zmarły
niedawno, uznawany za genialnego Johann Johannsson. To gęsty, mroczny
ambient doprawiony pewną dawką industrialu, który znakomicie podbija
atmosferę w filmie.
Drugi film Cosmatosa na pewno nie stanie się przebojem kinowym, mimo
że jest na pewno łatwiejszy w odbiorze od jego debiutu, to dalej jest
zbyt odważny, eksperymentalny i pokręcony. To dalej wielki sen, filmowa
halucynacja, która będzie niezjadliwa dla większości widzów. Na pewno
zapisze się jednak w pamięci miłośników dobrego (artystycznego? Bo chyba
możemy już mówić o pewnej tendencji w kinie grozy, której kto jak kto,
ale ten autor na pewno jest przedstawicielem) horroru.
Świetny tekst.
OdpowiedzUsuńChyba przeproszę się z Cosmatosem.