Corto Maltese to już legenda.
Stworzony przez nieżyjącego już Hugo Pratta marynarz, awanturnik,
okazjonalnie pirat, dla europejskiego komiksu jest wręcz postacią
pomnikową (mówię całkiem serio, o to jego pomnik w Angouleme:
klik ).
Nakreślony już kilka dekad temu cykl o jego przygodach nie
przestaje zachwycać czytelników do dziś. Seria ta była już
wydawana w Polsce przez wydawnictwo Post, które rzuciło na rynek
wiele lat temu na chybił trafił kilka albumów o Corto. Oficyna ta
nie wydała jednak wszystkiego. Dziś, za sprawą Egmontu polscy
czytelnicy w końcu mogą poznać jego losy po kolei, album po
albumie. Tym razem w moje ręce trafiła siódma, już kiedyś wydana
odsłona tej serii.
Rzecz rozgrywa się w 1921 roku w
Wenecji. Kierując się tropami jakie przekazał mu w liście zmarły
przyjaciel, a zarazem ekscentryczny pisarz, Corto stara się odnaleźć
tajemniczy klejnot zwany Obojczykiem Salomona. Przygoda stanie się
bardzo dziwna – nawet jak na naszego bohatera – i rozgrywać się
będzie na pograniczu jawy i snu. Corto będzie towarzyszyć cała
gama pobocznych bohaterów – od weneckiej biedoty po wysoko
postawionych szlachciców. Często kończą źle, ale taki ich los,
że muszą odegrać w tej historii swoje role. Opowieść jest też
naszpikowana mistycznymi znakami, i wiekowymi tajemnicami, których
poznawanie jest prawdziwą przyjemnością.
„Baśń Wenecka” - bo taki nosi
tytuł ta część- to flagowa opowieść o przygodach Corto.
Czytałem ją już w pierwszym wydaniu, i muszę zaznaczyć, że to
jeden z tych jego wojaży za które pokochałem albumy o jego losach.
Wenecja ukazana w tym komiksie staje się miejscem mistycznym, w
którym przecinają się różne tajemne kulty dawnych wieków.
Czytelnik, podobnie jak bohater zostaje wessany przez tajemną
układankę, i odsłania jej kolejne części. Na próżno szukać w
niej jednak żelaznej logiki, bo jak twierdzi sam Corto: „lepiej,
jeśli nie będę próbował tego zrozumieć, bo mógłbym odkryć,
że jestem stworzony z tej samej materii co sny”. Jak sugeruje już
tytuł to baśń, historia utkana z marzeń, wytwór bogatej
wyobraźni Pratta. Co za tym idzie mniej tu historycznych postaci niż
zazwyczaj.
Powtarzam to w każdej recenzji albumów
o Corto – jego autor jest prawdziwym mistrzem komiksu. Jego
swobodna, nonszalancka kreska jest nie do podrobienia – choć
próbowali ją podrabiać najwięksi z Frankiem Millerem i Mikiem
Mignolą na czele. Piórko w jego rękach stawało się magicznym
przedmiotem, dzięki któremu ożywał unikalny świat pełen przygód
i niebezpieczeństw. Warto zaznaczyć, że w oryginale komiksy te
podawane były w czerni i bieli – my dostajemy wersję
koloryzowaną. Na początku utyskiwałem na barwy, ale teraz już się
przyzwyczaiłem i łykam edycje Egmontu jak młody pelikan.
Wraz z „Baśnią Wenecką” która
jest siódmą odsłoną przygód Corto dotarliśmy do półmetka, bo
wszystkich albumów ma być czternaście. Z utęsknieniem wypatruję
następnej części, bo losy tego marynarza są bardzo bliskie mojemu
sercu. Co by się nie działo to zawsze dam się namówić na
przeczytanie o jego kolejnych perypetiach, tym bardziej, że czuć w
tym cyklu, że Pratt z każdym albumem stawał się coraz lepszy w
komiksowym fachu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz