środa, 30 maja 2018

Mooreonomicon #6.1 Saga o Potworze z Bagien



Egmont hucznie świętuje 25 lecie Vertigo - linii dla dojrzałego czytelnika, będącej imprintem DC Comics. Przy okazji przypomniał sobie o bardzo ważnej dla historii komiksu serii, którą już kiedyś zaczął wydawać, ale nie udało mu się jej skończyć. „Saga o Potworze z Bagien”, bo o niej mowa, to wszak cykl od którego zaczęło się Vertigo i to ona była niejako (przez lata niedoścignionym) wzorcem i profilowała cały model tego nowatorskiego jak na tamte czasy eksperymentu. To też początek inwazji, którą na amerykański komiks przeprowadziła grupa zdolnych Brytyjczyków, pokazując, że w pisaniu opowieści obrazkowych potrafią znacznie więcej niż Jankesi.

Legenda głosi, że Alan Moore wcale nie miał ochoty pisać tego komiksu, no bo co ciekawego można zrobić z tak niewiarygodną postacią jak humanoidalne COŚ co jest istotą powstałą z elementów zaczerpniętych bagna? Teoretycznie z czegoś takiego nie może wyjść nic ponad siermiężną pulpę. No, chyba, że zajmie się tym człowiek od zadań specjalnych. Wówczas młody i dopiero startujący na amerykańskim rynku brytyjski scenarzysta przycisnął gaz do dechy (tak jak tylko on potrafi!), podszedł do swego zadania całkiem poważnie i przy okazji wywrócił historię komiksu do góry nogami, bo to właśnie jeden z zeszytów Swamp Thinga jest pierwszym komiksem DC opublikowanym bez stempla Comics Code Authority – cenzurki przyznającej komiksom status przyjaznego dla dzieci. Miało to dobitnie i ostatecznie podkreślać, że album ten jest kierowany do dojrzałego czytelnika. 



W pierwszym pisanym przez siebie zeszycie (który nie był zawarty w poprzednim polskim wydaniu tego albumu) Moore posprzątał cały pulpowy bałagan który zostawili po sobie jego poprzednicy, a potem przystąpił do kreowania od nowa świata i bohatera. Pomysłem oryginalnych twórców tej serii był motyw traktujący o tym, że Potwór z Bagien w istocie jest Alekiem Hollandem, naukowcem który przeistoczył się w dziwacznego stwora podczas wybuchu w laboratorium. Pisząc swoją serię Moore zaczął od mocnego kopniaka i zabrał bohaterowi to co ten miał najcenniejsze – człowieczeństwo. W fabule (genialny zeszyt „Lekcja Anatomii”) przedstawił teorie według której Potwór nie jest i nigdy nie był Hollandem, a tylko istotą, która przejęła jego świadomość i wspomnienia poprzez wchłonięcie ciała naukowca. Że Stwór tylko udaje człowieka, ale nim nie jest. Nigdy nie był. I nigdy już nie będzie. Motyw ten sprawia, że bohater się załamuje, popada w depresje i zaczyna miotać zastanawiając się nad swoim człowieczeństwem. Co więcej, w rękach Moore'a ten botaniczny horror staje się filozoficzną opowieścią o szukaniu swojej tożsamości. Pisząc ten komiks autor dekonstruuje więc horrorowe schematy, przypatrując się psychice i wnętrzu monstrum, które na kartach jego komiksu okazuje się bardziej ludzkie niż ludzie. Troszczy się o świat, środowisko, przyjaciół, a nawet potrafi kochać.

Potworowi towarzyszą również ludzkie postacie drugoplanowe, których historie stają się dla Moore'a pretekstem do ciągnięcia dojrzałych fabuł na inne tematy, co sprawia, że komiks ten jest bogaty na różnych poziomach. Są tu wszak elementy które pozwalają odbierać tą historie jako metaforę opowieść o traumatycznym rozpadzie związku, braku zrozumienia i oddalaniu się ludzi do siebie. W końcu to też komiks o miłości, zresztą drugi tom (niniejsze wydanie to integral zbierający dwie pierwsze części cyklu) mieszający wątki romansu i horroru nazywa się bardzo trafnie - „Miłość i Śmierć”. Talent Moore'a sprawia, że wszystko co czytamy na kartach tej opowieści trzyma się kupy: psychologia jest znakomicie pogłębiona i wiarygodna, bo horror i lęki jednostek stają się dla niego pretekstem do dogłębnej wiwisekcji psychiki bohaterów.

Do tego wszystkiego dochodzi to jak ta historia została opowiedziana. Moore jest mistrzem komiksowego języka i mimo iż sam zapewne uznaje siebie za literata, to ma znakomite pojęcie o opowiadaniu obrazem. Narracja graficzna jest bardzo efektowna, często impresyjna i bardzo eklektyczna – prócz standardowo ułożonych kadrów znajdziemy dużo odważnych sposobów opowiadania. Czuć w tych historiach zachwyt nad możliwościami medium. Kompozycje plansz (niekiedy rozpiętych na dwie strony zeszytu) są niebanalne, robią ogromne wrażenie i mimo swojego przepychu pozostają czytelne. Największe wrażenie zrobił na mnie zeszyt „Święto Wiosny”, będący czymś na kształt sceny miłosnej, która została przedstawiona jako rozrysowane na wiele plansz quasipsychodeliczne, mistyczne przeżycie bohaterów, którzy podczas zbliżenia łączą się duchowo z przyrodą.




Najsłabszym ogniwem „Sagi...” jest warstwa graficzna. Pewnikiem w swoich czasach artyści ci zostaliby uznani za przyzwoitych rzemieślników, ale według mnie wypada zaznaczyć, że rysunki się bardzo nieładnie zestarzały. Oczywiście, można powiedzieć, że to swoisty znak czasów i do klasyki nie można mieć zastrzeżeń, a fakt, że już się tak nie rysuje nie może być uznawany za minus. Niemniej prawdą jest, że są komiksy z lat 80. z którymi czas obszedł się łagodniej. Na szczęście nie przeszkadza to by graficzna warstwa narracyjna – jak już wspomniałem - była znakomita, bo rysownicy posłusznie spełniali wszelkie zachcianki Moore'a (genialne kompozycje plansz!). Na tym poziomie nie mam się do czego przyczepić i chcąc nie chcąc muszę uznać „Sagę...” za arcydzieło komiksowego storytellingu.

W polskim internecie (hen, gdzieś na jego końcu) można przeczytać, że Moore zawiera w swojej opowieści neomarksistowskie przesłanie. Nie zgadzam się z tym. Przesłanie Potwora z Bagien jest uniwersalne, bo przecież nie tylko lewacy dbają o przyrodę, a chyba o ten element chodziło komuś kto to napisał. Możliwe, że recenzent dopowiedział sobie dużo sam, wszak Moore jest długowłosym wegetarianinem. Na szczęście jego dieta nie wpływa za bardzo na jakość jego komiksu, i zapewniam, że Potwór z Bagien spodoba się też mięsożercom – spodoba się każdemu kto ceni komiksy i ambitny horror.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz