wtorek, 12 lutego 2013

Rycerze świętego Wita - David B.




W 2012 roku lista powieści graficznych, jakie ukazały się w naszym kraju wzbogaciła się o kilka wybitnych pozycji. Wielkim zaskoczeniem była nieznana szerzej „Parenteza” Elodie Durand, kameralny, bardzo oryginalny od strony artystycznej komiks, opowiadający historię choroby autorki, cierpiącej na wywołującego zaniki pamięci guza mózgu. Gdy pisałem o nim w kwietniu, nie spodziewałem się, że w ciągu następnych miesięcy ukaże się coś równie dobrego, szczerego i poruszającego. Koniec roku przyniósł jednak komiks o bardzo zbliżonej tematyce. „Rycerze świętego Wita” stawiani są obok „Mausa” Arta Spiegelmana i uznawani za dzieło kanoniczne, jedno z tych, które przecierały szlak dla tak modnej dziś, intymnej wypowiedzi za pomocą medium obrazkowego. 

„Rycerze świętego Wita” to biografia nietypowa, opowiedziana przez pryzmat choroby, która dotknęła brata autora. David B. dzieciństwo i młodość spędził we Francji na przełomie burzliwych lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Jego wspomnienia z tego okresu są traumatyczne. Jego życie – nawet po wyprowadzeniu się z domu rodzinnego – zdawało się być całkowicie podporządkowane chorobie brata. Rodzice autora, przerażeni skutkami ubocznymi farmakologicznego leczenia epilepsji i nieufnie nastawieni do lekarzy (operacja, którą im zaproponowano mogła doprowadzić do nieodwracalnego kalectwa ich syna), szukali ratunku u wszelkiej maści znachorów i cudotwórców. Nie tracąc nadziei błądzili od szarlatana do szarlatana: przyłączali się do komun makrobiotycznych, próbowali wielu odmian medycyny niekonwencjonalnej, zdesperowani zwrócili się nawet ku spirytyzmowi. Byli przy tym skłonni do wszelkich poświęceń i często zmuszali do nich resztę rodziny.



Nie jest to jednak jedyny wątek jaki został poruszony w tym komiksie. Już od pierwszych rozdziałów autor wyraźnie kreśli tło społeczno-polityczne, a jego opowieść staje się próbą (subiektywnego) odmalowania czasów, w których toczy się akcja. Dużo uwagi poświęca również swojemu drzewu genealogicznemu i związkom przodków z historią Francji – z naciskiem na wojny, bo makabra (również jako estetyka) zdaje się Davida B. fascynować najbardziej. Już jako dziecko autor chował się za fasadą swoich brutalnych, przedstawiających wielkie bitwy rysunków. Ciągłe bazgranie było dla niego pancerzem chroniącym przed rzeczywistością i, jak sam to określa, zbroją, którą przywdziewał na wzór fascynujących go w dzieciństwie rycerzy. Trzeba tu zaznaczyć, że w oryginale komiks nosił nieprzetłumaczalny tytuł „L’Ascension du haut mal”, odwołujący się do starofrancuskiego określenia epilepsji. Wydawca – co jest wielką rzadkością przy tego rodzaju zabiegach – niezwykle udanie przechrzcił go na „Rycerzy świętego Wita” nawiązując do staropolskiej nazwy padaczki.

Nie jestem miłośnikiem komiksów, w których dominuje literacka narracja, a takie wrażenie z początku sprawiają „Rycerze świętego Wita”. To jednak tylko pozory. Zatrzymując się przy tym aspekcie, warto porównać dzieło Davida B. z innym, powstającym w niemal w tym samym okresie (lata 1995–2005) komiksem – „Black Hole” Charlesa Burnsa. Mimo że komiks amerykańskiego kolegi po fachu to opowieść obyczajowo-psychologiczna, z dużą dozą wątków autobiograficznych, to ze względu na metafory związane z horrorem cielesnym, często wymieniany jest w rankingach najlepszych obrazkowych opowieści grozy. Podobna zależność pojawia się między warstwą literacką a graficzną „Rycerzy świętego Wita”. Podczas gdy na pierwszym planie możemy śledzić historię bezsilności w walce z chorobą, na drugim – w warstwie graficznej – rozgrywa się zupełnie inna, nie mniej ważna opowieść. Lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte, czyli okres największej popularności ruchu New Age, zostały w komiksie Davida B. przedstawione inaczej, niż zwykło się to czynić. Dla autora są to czasy równie mroczne i niepokojące, co Berlin lat trzydziestych, w którym rozkwitała ezoteryka i nowe nurty filozoficzne. W grafice objawia się to silnymi nawiązaniami do ekspresjonizmu niemieckiego. Prócz tego znajdziemy tu dużą dozę surrealizmu, symbolizmu i wiele innych nadrealnych tendencji występujących w sztukach plastycznych.



 Historia przedstawiona na drugim planie to również przegląd horroru obecnego w naszej kulturze. W rysunkach autora odbija się jego fascynacja literacką grozą, opowieściami niesamowitymi i naukami tajemnymi. Rysunkowe stwory – stanowiące niezwykle sugestywną i eklektyczną mieszankę – uosabiają dręczące Davida B. i jego rodzinę demony, lęki i choroby. Nawet postacie mityczne, historyczne i literackie służą mu jako narzędzie do wyrażania emocji, nastrojów i podświadomych komunikatów. W „Rycerzach świętego Wita” ważną rolę odgrywa też etniczna ornamentyka, malarstwo batalistyczne i mnożące się w niezdrowej wręcz ilości symbole okultystyczne i alchemiczne. W efekcie ten niezwykle mroczny i klaustrofobiczny komiks zaczyna przypominać podrasowaną psychodelikami twórczość Edwarda Goreya, rozdmuchaną do epickich rozmiarów dzieł Hieronima Boscha.

„Rycerze świętego Wita” to niezwykle przytłaczająca historia i w przeciwieństwie do wspomnianej „Parentezy” nie ma w niej nic z autoterapii. David B. z jednej strony kryje się za swoimi rysunkami, coraz bardziej zapada się w swojej twórczości, z drugiej – w masochistycznym słowotoku obnaża swoje lęki i problemy. Analogicznie do „poetów przeklętych” to komiksiarz przeklęty, którego chora dusza nigdy nie zazna spokoju. W „Rycerzach świętego Wita” zabiera nas w podróż, którą możemy porównać do słynnego albumu Joy Division „Closer”. To zjazd po równi pochyłej: kompulsywny, deliryczny i depresyjny.


1 komentarz: