Halfway nie miał w tym roku szczęścia. Śmierć perkusisty Sun Kil Moon pozbawiła festiwal jednej z gwiazd, a ostatni dzień imprezy zbiegł się z finałem Euro. Większość fanów głównej atrakcji festiwalu - amerykańskiego zespołu Woven Hand nastawiła się pewnie na warszawski koncert projektu, który miał się odbyć dzień wcześniej - ostatecznie został jednak przeniesiony na wrzesień. Jednak nie wyglądało na to, żeby wpłynęło to znacząco na frekwencję w Białymstoku.
Ja sam, zawiedziony brakiem zespołu Marka Kozelka i nie znający realiów białostockiego festiwalu, przedłużyłem podlaskie leśne wojaże o dwa dni, rezygnując tym samym z piątkowych i sobotnich koncertów. Gdy dotarłem na miejsce plułem sobie w brodę. Halfway to niezwykle kameralny festiwal, na którym chciałbym spędzić znacznie więcej czasu. Przede wszystkim jest pozbawiony wszelkich minusów tego typu imprez. Z racji rozsądnej ilości wykonawców koncerty nie są limitowane czasowo, miejsce urzeka też miłą atmosferą, tanim piwem i kapitalnie nadającym się do kameralnych występów amfiteatrem umiejscowionym za nowo wybudowaną białostocką Operą.
Na miejscu zjawiłem się wczesnym wieczorem, gdy na scenie grały Haydamaki. To kapela bardzo odległa moim gustom muzycznym, więc od razu udałem się na z góry upatrzone pozycje - do ogródka piwnego. Przysłuchiwanie się stamtąd koncertowi utwierdziło mnie w przekonaniu, że wybierając się na Halfway dobrze zrobiłem. Przede wszystkim nagłośnienie zdawało się w porządku. Późniejszy koncert indie-folkowego Great Lake Swimmers - którego wysłuchałem już jak należy, z wnętrza amfiteatru - tylko to potwierdził.
Niestety, czar prysł po wyjściu na scenę tak oczekiwanego przeze mnie Woven Hand. Zespół zagrał bardzo rockowo, przez co muzyka zbiła się w jeden wielki chrzęst. Przez ścianę gitarowego dźwięku ledwo przebijał się wokal Edwardsa, który w efekcie brzmiał jak szczekanie. Z trudem rozpoznawałem następujące po sobie utwory. Powoli czułem jak zaczyna boleć mnie głowa. Trochę lepiej zrobiło się, gdy lider chwycił za banjo - co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że problem polegał na tym, że nagłośnienie słabo znosiło rockowe granie. Gdy Edwards ponownie przerzucił się na gitarę, po raz pierwszy w swoim życiu postanowiłem "uczyć ojca dzieci robić" i udałem się do nagłośnieniowca. Okazało się, że nie zna polskiego, więc strzelam, że przyjechał właśnie z Woven Hand. Wymieniliśmy kilka słów, łamaną angielszczyzną powiedziałem mu "when they play rock, it's just harsh sound". Wzruszył bezradnie ramionami i wskazał na konsoletę. Wydaje mi się, że mimo wszystko wziął sobie do serca moje słowa, bo potem było odrobinę lepiej. Koncert uważam jednak za nieudany. Do tego bardzo smutny wydaje się fakt, że zespół odmówił bisowania. Co prawda audytorium było niewielkie, ale słychać było, że w amfiteatrze znajdują się oddani fani. Sam mimo, że nie byłem zbyt ukontentowany (nie tylko brzmieniem ale i setlistą) darłem się wniebogłosy, licząc w duchu na jakiś pożegnalny ochłap-rarytas... na próżno. Edwards nie wyszedł nawet nas pobłogosławić. Niedosyt był wielki, więc postanowiłem go sobie jakoś wynagrodzić - wlazłem na scenę i gwizdnąłem przyczepioną do wzmacniacza setlistę:
No cóż. Po zespole który słynie z tego, że gra wybitne koncerty, spodziewałem się jednak czegoś więcej. Nie jestem nagłośnieniowcem i pewnie nie do końca jestem w stanie powiedzieć co było problemem - ale uszy mam i ze smutkiem stwierdzam, że wyszło fatalnie. Może chodziło o prozaiczne podkręcanie ma maxa gałki głośności dla gwiazdy festiwalu, może o coś zupełnie innego, jak wspomniana zmiana stylu gry na rockowy, który odebrał muzyce cały urok. Możliwe, że nastąpiły ostatnio jakieś niekorzystne zmiany nie tylko w stylistyce, ale i w składzie - na scenie zabrakło Pascala Humberta, zastąpił go jakiś młody człowiek. Sam Edwards grał na stojąco, pląsając po scenie i robiąc jakieś mormońskie moonwalki czy insze obertasy - widać było, że rozpiera go energia, szkoda tylko, że cała para poszła w gwizdek. Inna sprawa, że - sądząc po fantastycznie, ciepło i subtelnie brzmiących Great Lake Swimers - zespół, jeśli świadom był tego, jak słychać ich na widowni - mógłby łatwo dostosować się do wymagań miejsca w którym gra, przerzucić się na bardziej akustyczne brzmienie. Niestety, nic takiego nie nastąpiło, więc nie mam zamiaru winić organizatorów, bo wszystko wskazuje na to, że wina mogła leżeć po stronie zespołu. Aż nie chce mi się wierzyć, że to piszę, bo jestem wyznawcą WH, ale na to wygląda.
Mimo stosunkowo krótkiego pobytu w Białymstoku sam festiwal oceniam bardzo dobrze i jeśli lineup będzie mnie interesował, to na mur beton tam wrócę. W przyszłym roku chętnie zobaczyłbym na Halfway neofolkowe projekty - może udałoby się zorganizować jeden dzień luźno kręcący się wokół tej stylistyki? Byłoby pięknie, bo operowy amfiteatr zdaje się idealnym miejscem dla tego typu przedsięwzięcia.
Właśnie przestałam żałować, że nie nie byłam na tym koncercie :]
OdpowiedzUsuńAle festiwal jest fajny. Jeśli lineup byłby bardziej ten teges to mogła to by być nasza mekka.
OdpowiedzUsuńwypowiadam się i z pozycji organizatora, ale też z pozycji osoby oczarowanej twórczością WH - niestety nie mieliśmy wpływu jako organizatorzy na jakość dźwięku, gdyż artyści nie chcieli zejść z poziomu głośności, a trasa, którą grali zaplanowana została jako mocne rockowe uderzenie, nad czym ubolewamy - ale usłyszeliśmy to już po koncercie zaskoczeni obrotem spraw. Jako fan mogę tylko żałować, że głowa czasem nie wytrzymywała, czekałam na ten niezwykły trans, w który mnie wprawia muzyka DEE i żal, że tak zakończył się festiwal, który przyniósł tyle niezwykłych chwil. Gratuluję posiadania set listy, na pewno będzie to pamiątka - ja mam set listę Sin Fang na serwetce:)
OdpowiedzUsuńDziękuje za komentarz. Może Edwards przeżywa kryzys wieku średniego:)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Oddam bilet na koncert wovenhand 13 wrzesnia..piszcie na wellen@o2.pl
OdpowiedzUsuń