Zagrany na akustycznym instrumentarium spójny zbiór eterycznych, awangardowych piosenek i krótkich suit. Mimo, że są tu elementy różnych stylistyk, to nie brzmi to jak "mieszanka" i w żadnym wypadku nie daje się gdziekolwiek zakwalifikować. Jasne, możemy powiedzieć że to alt-country, albo zastanowić się, czy nie pobrzmiewa tu John Fahey, a w konsekwencji Earth, ale to i tak nic nie opisze i nie zbliży nas w żaden sposób do meritum... Realizacja dźwięku, a raczej jej celowy brak, wytwarza nostalgiczną, zadymioną atmosferę - to mroczna płyta, ale nie w taki sposób, w jak sobie zazwyczaj słowo "mroczna" z muzyką kojarzycie. Nie wiem czy znacie to uczucie, ale dla mnie ta muzyka zdaje się mieć swój zapach... pachnie jak koniak, kadzidła opiumowe i ciemna gorzka czekolada.
Tag neofolk oczywiście z braku laku - żeby zainteresowani nie przegapili/znaleźli/...
OdpowiedzUsuńTak se myślę, może faktycznie Fahey to dobry trop, może najwięcej na rzeczy jest tu z amerykańskim prymitywizmem.
Warto przy okazji tej płyty wspomnieć takiego genialnego* a niemal nieznanego pana jak Burchette Wilburn || --> http://www.youtube.com/watch?v=ECov3VX2YTU || bo się porządnego wpisu na Arkham jeszcze nie doczekał... no i szukając bardziej współcześnie - Six Organs of Admittance.
*[prawda Zachary? Ty też go chyba dużo słuchałeś]
Chciałem od tego pana zacząć moją działalność blogową. Całą dyskografię dałem rade zebrać...
OdpowiedzUsuńKomputer działa, wracam do scrobblowania!
To wrzuć gdzieś.
OdpowiedzUsuńNo i bloguj ku chwale ojczyzny.
OdpowiedzUsuń