niedziela, 22 września 2024

Klezmerzy. Tom 5. Kiszyniów szaleńców. Joann Sfar.

 


Nie byłem na to gotowy, ale stało się. Saga Joanna Sfara o Klezmerach dobiegła końca. Ten wariat zabrał nas w całkiem długą, historyczną podróż, która na początku przypominała filmy Kusturicy, a w finale stała się niepodobna do czegokolwiek, z czym obcowaliście w kulturze. Owszem, w opisywaniu historii są tu przydatne jakieś słowa klucze, jak powszechne porównywanie rysunków Sfara do malarstwa Chagalla czy fabuły do opowiadań Isaaca Bashevisa Singera, ale w gruncie rzeczy to osobna opowieść.


Plastycznie w tym tomie Sfar przechodzi już samego siebie, komponuje piękne plansze, ale są one nieraz trudne w odbiorze. Innym razem znowu narysowane są tak od niechcenia, że stają się ledwie czytelne. Wszystko to autor tworzy bardzo swobodnie, bebechami, jakby rysował na poczekaniu, prowadząc nas przez przedwojenną Europę prosto do tytułowego dla tego tomu Kiszyniowa, miejsca ówczesnego pogromu Żydów. Sfar przyznaje się sam, że jest tchórzem i nie byłby w stanie zobrazować czegoś takiego jak pogrom, nie mówiąc już o wiszącym nad Europą Holokaustem. Ujmuje to trochę tej historii dramaturgii, ale nie kaleczy jej ostatecznie. To nie opowieść o śmierci, to historia o pełni życia, aż kipiąca od kolorów i witalności.


„Klezmerzy” to dzieło na tym samym poziomie zarówno plastyka jak i storytellera. Sfar nie boi się bowiem naiwności i umowności. Często posiłkuje się bazgrołowatym szkicem, skrótowością, skupiając się na treści i dyskusjach postaci, by chwilę później zaserwować nam splash page, od których widoku szczęka opada. Z takim talentem do robienia czegoś człowiek się prawdopodobnie rodzi i nie chciałbym, żeby Sfar daleko odchodził od komiksu, nawet jeśli niektóre jego filmy są niezłe. Dla niego tworzenie w innym medium to mijanie się z przeznaczeniem.


Nie wiem, czy uda mi się przeczytać i przeżyć „Klezmerów” jeszcze raz, bo mam zaległych lektur na bardzo długo ( w tym komiksy Sfara, takie jak trylogia o wampirach). Jestem niemniej ciekaw, jak ta historia wypadłaby wciągnięta jednym haustem. Jak duże (a podejrzewam, że duże) byłyby plastyczne rozbieżności pomiędzy księgami tej opowieści. Zazdroszczę wszystkim, którym to wszystko uzbierało się na półce. Sam mam zamiar wyciągnąć wszystkie tomy i ponapawać się jeszcze chwilę grafikami i atmosferą tej historii oraz ogólnym mistrzostwem Sfara. "Klezmerzy" to jedna z najlepszych rzeczy jakie stworzył.


sobota, 21 września 2024

Futuro Darko. Krzysztof Nowak.

 


 

„Futuro Darko” miało być czarnym koniem tegorocznego MFK. Fantastyczna okładka obiecywała wręcz zbyt dużo. Faktycznie, komiks narysowany jest na światowym poziomie. Od krajobrazów po postacie, wszystko budzi duży respekt i udowadnia, że Nowak umie robić cuda w swoim specyficznym, groteskowym ligne claire. Gdyby Kubrick czy Tarantino spotkali Pana Nowaka, zrobiliby razem niejeden komiks. To aż taki talent, świetnie odnajdujący się w pulpie science-fiction i prawdopodobnie też udałoby mu się to w innych nurtach. Nie jest jednak tak, że nie ma problemów z tym albumem.

Bo może i Nowak jest znakomitym, charakterystycznym rysownikiem, ale umówmy się: Kubrick czy Tarantino z niego żaden. Power w łapie to dużo, ale jednak nie wszystko. Storytelling leży tu i kwiczy. Zabrakło solidnej, zapamietywalnej fabuły. Czegoś, co prócz rysunków zostałoby ze mną na dłużej. Przez to ten komiks w rezultacie spłynął po mnie jak po kaczce.

Ogólne pomysły Nowaka nie są złe, można się nawet czasem uśmiechnąć w czasie lektury, ale brakuje tu długiej, rozbudowanej historii. Dostajemy dłuższe bądź krótsze (nie przekraczające kilku stron) szoraciaki, niby wyrwane z jakiegoś komiksowego magazynu i powiązane ze sobą głównymi postaciami. Nie ma w albumie niestety opisu określającego gdzie, co i jak było pierwotnie opublikowane, więc nie wiem, skąd powyrywano kartki, by zlepić ten zbiór. Jeśli to nie jest suma wcześniej publikowanych prac, to pomysł na taką a nie inną formę jest fatalny i bardzo wpływa na odbiór tego dzieła. Coś tu w strukturze najzwyczajniej nie bangla.

Bohaterowie, jak wspomniałem, są co prawda fajni (to dwaj polscy bracia żyjący w futurystycznej Ameryce), więc niewykluczone, że jeszcze coś dobrego dostaniemy z uniwersum „Futuro Darko”. Trzymam za to kciuki. Worldbuilding też jest w porządku, w groteskowy świat Nowaka łatwo uwierzyć, wykreowano go zresztą z nie lada jajami. Wątki polskie w fabule, przedstawiające Rzeczpospolitą jako giganta światowego, są też bardzo zabawne. Brakuje tu jednak, jak już wspomniałem, dobrej historii z rękami i nogami. Jeśli nastawiliście się (tak jak ja) na rozbudowaną powieść graficzną, to przykro mi, ale tu tego nie dostaniecie.

Przeglądając prace Nowaka szykowałem sobie w głowie tekst o „najlepszym polskim komiksie tego roku” i chciałem napisać recenzję o innym, bardziej pozytywnym charakterze. Powtarzam bowiem: graficznie to klasa światowa. Świetne od strony warsztatowej projekty futurystycznych autek kojarzą się z trochę już dziś zapomnianym „Carmagedonem” czy szukając dalej „Mad Maxem”, którego bohater zresztą pojawia się na kartach tego komiksu we własnej osobie. Tego wszystkiego nie da się nie lubić. Nie można też Nowaka nie docenić i trzeba głaskać jako jednego z naszych najzdolniejszych nowych grafików. „Futuro Darko” to jednak też ten smutny przypadek w którym trzeba mu powiedzieć szczerze: znajdź chłopie scenarzystę.

środa, 18 września 2024

Mglisty Wymiar. Richard Corben.

  


 

Dorobek Corbena jest imponujący i rozpięty na wiele dekad. Ten koleś robił obskury w undergroundzie, pracował przy magazynach horrorowych, publikował w „Metal Hurlant”, a nawet rysował mainstreamowe historie dla dużych wydawnictw komiksowych pokroju Marvela czy Dark Horse. Mimo iż sam z Corbenem i jego twórczością zetknąłem się bardzo dawno – w latach 90. w którejś galerii magazynu Fantastyka – to do tej pory nie czytałem jego autorskich prac. Powód był prosty, nie było ich na naszym rynku. Przez lata wyszło kilka rzeczy zrobionych dla majorsów, do scenariuszy mistrzów (Mignola) i wyrobników (Azzarello), ale prawdziwego Corbena dostaliśmy chyba dopiero od Muchy w ramach opartego luźno o dzieła Poego komiksu „Duchy zmarłych”. Mam ten album, nie miałem jeszcze okazji go przeczytać. Cenię tego twórcę na tyle na ile znam go jako rysownika, więc sięgałem po jego autorskie dzieło wielce zainteresowany.

„Mglisty Wymiar” fabularnie zbliżony jest do filmów Terry'ego Gilliama, gdyby tylko ten kiedykolwiek zdecydował się zrobić obraz o Conanie Barbarzyńcy. Graficznie natomiast to Rychu Corben na pełnej, tak groteskowy i dziwny jak się tylko da. Nie każdy załapie styl tego twórcy, nawet mając świadomość tego, że jest współczesnym klasykiem. Rysunki Corbena są bowiem – nie bójmy się tego słowa – brzydkie. Nawet jeśli jest tu jakaś dawka erotyki, to mocno turpistyczna, absolutnie pozbawiona zmysłowości i odpychająca. Lukrowanie naszych krytyków, którzy zachwalają ten album, nie zmieni tego, że niewyrobiony czytelnik nie ma czego szukać w „Mglistym wymiarze”. To rzecz dla koneserów, ludzi ciekawych historii medium czy, precyzyjniej mówiąc, dorobku tego nietuzinkowego artysty. Tylko domyślać się mogę, dlaczego zdecydowano się na opublikowanie w pierwszej kolejności dość późnego komiksu Corbena. Podejrzewam, że wcześniejsze dzieła mogą być jeszcze mniej zjadliwe, jeszcze bardziej hermetyczne. Wszystko jednak się tu zgadza od strony plastycznej, bo taki był Corben i moje słowa to nie zarzuty, a fakty.

Gdy byłem jeszcze w trakcie lektury "Mglistego wymiaru" w sieci widziałem, że Kultura Gniewu w odpowiedzi na pytania „co dalej z Corbenem?” nie konkretyzuje planów wydania kolejnych dzieł mistrza. Ja trochę to rozumiem i obawiam się słabych wyników sprzedażowych tego tytułu. To dzieło tak osobne, jak tylko się da. Specyficzne graficznie i fabularnie. Mimo nośnej tematyki (wszak to fantasy) jest rzeczą daleką od bycia komiksem środka. Nie przeszkadza mu to oczywiście być, jak wspomniałem, komiksem wspaniałym i Corbenem na pełnej kurwie.

Na koniec jeszcze wspomnę wyjątkowo o tłumaczeniu, bo mam wrażenie, że tym razem trzeba o tym napisać. Rzecz świetnie przełożyła Maria Lenrgen. Język jest żywy, wulgarny i przaśny. Dzięki niej Corben rzuca kurwami po polsku jak jakiś drab w dresie. Przy okazji Maria chyba złożyła mały hołd Orcenaugorze, czyli nieodżałowanemu Jarosławowi Rybskiemu, tłumaczowi Mandragory, używając kilka razy ulubionego przez niego przekleństwa „wciurności”. Lubię to.

sobota, 7 września 2024

Potwór z Bagien. Zielone piekło. Jeff Lemire.

  


 

Znów to zrobiłem. Przeczytałem kolejny komiks z Black Label, linii wydawniczej DC comics, która miała zastąpić Vertigo i oferować zamknięte opowieści dla dorosłych z niskim progiem wejścia. Swego rodzaju powieści graficzne z największymi bohaterami tego komiksowego giganta, takie do czytania z doskoku. Problemem tkwiącym w tej linii jest fakt, że większość tego, co dostawaliśmy, jest liche. Obecnie, oprócz zalewu chłamu, jest już jednak kilka tytułów, które można i da się przeczytać. Czy do nich zalicza się „Potwór z Bagien: Zielone piekło”?

Lubię Jeffa Lemire, ale nie śledzę skrupulatnie jego twórczości. Mam za sobą „Opowieści z Hrabstwa Essex” i kilka komiksów od majorsów, ale najlepiej czytało mi się chyba „Czarnego Młota”: jego autorską serię superhero. Proponowana przez niego opowieść z „Potworem z Bagien” nie ma jednak nic wspólnego z jego najlepszymi pracami. Nie jest oczywiście zła, ale do wybitnych też bym jej nie zaliczył.

Rzecz osadzona jest w konwencji postapo. Cywilizacja pierdolnęła, świat legł w gruzach. „Wonder Woman: Martwa Ziemia” udowodniła, że to wcale nie musi być zły pomysł na rozkręcenie ciekawej fabuły z postaciami z DC. Tu jest podobnie, acz cechy nurtu są dość skąpo dawkowane i w gruncie rzeczy historia ta mogłaby dziać się kiedykolwiek. To nie jest „Mad Max” i jeśli już zacieracie ręce, myśląc o Constantinie jako fixerze działającym w postapokaliptycznym świecie, to się zawiedziecie. To dość zachowawcza i sztampowa opowieść, bez psychologicznej głębi godnej Moore'a, do którego wersji „Potwora...” nawet nie ma co tego komiksu porównywać.

Problemów z tym albumem jest zresztą więcej. Największy to chyba fakt, że „Zielone piekło” nie ma wcale tak niskiego progu wejścia, jakby mogło się wydawać. Trochę trzeba wiedzieć o świecie „Potwora z Bagien” żeby połapać się, o co tu chodzi i jak potężne są siły, które dążą na kartach tego komiksu do zgładzenia ludzkości albo czym jest przykładowo Parlament Drzew i jaką rolę sprawował w innych komiksach z Bagniakiem. Fajnie byłoby też znać bohaterów. Dla mnie osobiście cameo Animal Woman jest dość symboliczne i nic z niego nie wynika, bo nie znam komiksów o Animal Manie poza jego występami w „Potworze z Bagien” Snydera. Prawdopodobnie tak samo jest z innymi pojawiającymi się tu motywami, które akurat znałem i odczytywałem, więc nie miałem problemu. Pusty postmodernizm jest więc na jakimś poziomie porażką twórców.

Graficznie jest za to bardzo fajnie, mocno realistycznie i z wyczuciem konwencji horroru. Acz bebechów i straszydeł mogło być tu więcej. Tła jest mało i fakt ten niektórzy mogą uznać za minus. Bardzo ciekawie wypada natomiast dobrana przez kolorystę paleta barw i ona chyba jest z całej opowieści najmniej sztampowa, ale też odrobinę oczojebna. Dominują bowiem ostra czerwień i zieleń, które najzwyczajniej w świecie się gryzą. Współgra to jednak z fabułą.

Od strony wydania to dla mnie jeden z najładniejszych komiksów tego roku. Świetnie wykorzystano lakier UV na okładce i zaprojektowano ten album tak, by od strony edycyjnej budził respekt w czytelniku.

Jestem przekonany, że „Zielone piekło” od strony fabularnej nikomu niczego nie urwie, ale nie jest to też bardzo zła opowieść. Szczególnie na tle słabszych komiksów z Black Label. Lemire jednak potrafi w te klocki lepiej i szkoda, że nie dostaliśmy tym razem czegoś ciekawszego.

wtorek, 3 września 2024

Smocza Krew. Bedu.

 


 Trudny orzech do zgryzienia. Bedu jest bowiem w Polsce, szczególnie dla mojego pokolenia, twórcą kultowym. Nie cisnął komiksów w konwencji fantasy dobre 30 lat, a przynajmniej ja nic o takich nie wiem, bo nic od czasu serii „Hugo” nie opublikowano w naszym kraju. Owszem, były komiksy o Cliftonie, ale to zupełnie inna para kaloszy i mimo iż nie było najgorzej, to ta postać akurat nie skradła mi serca. No ale jednak jest. Bedu wraca w końcu z opowieścią z fantasy. Czy jest szansa, że nas nie zawiedzie?

No oczywiście szansa jest zawsze. Problem w tym, że nie będziemy już czuli do jego nowego dzieła tego samego co do komiksów czytanych w dzieciństwie. To chyba jednak normalne. Na szczęście Bedu dobrze umie naśladować siebie samego sprzed 30 lat i graficznie „Smocza krew” to wysoka półka, która łączy stylistycznie cartoon z frankofońskim komiksem humorystycznym i dużą dozą poetyki fantasy. Bałem się chyba najbardziej o kolory, zdaje się są komputerowe, ale muszę przyznać: nawet one stoją na przyzwoitym poziomie.

A jak jest fabularnie? Umówmy się, „Smocza krew” jest taką komiksową opowieścią z nurtu „nowej przygody” w konwencji fantasy. Niedaleko bowiem pada od „Willowa”, „Fantaghiro” czy „Dark Crystal”. To zdecydowanie siła tego komiksu, acz wydaje mi się, że Bedu pozostał odrobinę zachowawczy i opowiedział dość bezpieczną stylistycznie historię. Są tu smoki, są rycerze, jest dzielna księżniczka. Owszem, silna postać kobieca nie robi już takiego wrażenia jak 30 lat temu, ale jest tutaj obecna i jest świetnie napisana, wcale nie gorzej niż Śliweczka. „Smocza krew” to więc totalne „macie co chcecie”.

Tu też leży moim zdaniem jedyny problem tego albumu. Brak w nim czegoś oryginalnego. Świat wykreowany w „Smoczej krwi” to randomowa fantastyka. Nie znajdziemy tu od strony fabularnej iskry bożej, autorskiego sznytu i przepychu świata wykreowanego w serii „Hugo”, mimo iż podobno to to samo uniwersum. Nikogo nie mam zamiaru odwodzić od kupienia tego albumu. Co więcej, wpisuję go na listę najlepszych komiksów tego roku. Mam też nadzieję, że Bedu sprzeda swoje nowe dziecko nadzwyczaj dobrze i zrobi następne albumy w konwencji fantasy. Niestety ten komiks nie jest kolejną częścią „Hugo” i to jest jego największy problem. Powiem jednak szczerze: niewiele do tego niedoścignionego ideału brakowało.