środa, 6 marca 2024

Pewnego razu gdzieś na końćzu świata. Tom 1. Aaron.

 


„Cóż stało się z Jasonem Aaronem?” – zdają się pytać czytelnicy komiksów na całym świecie. Gość z najzdolniejszego autora młodego pokolenia zmienił się w wyrobnika piszącego bardzo dużo trykociarskich seriali dla majorsów. Nie czytałem oczywiście wszystkiego, co zrobił, ale przerobiony materiał daje mi poczucie, że niegdysiejszy geniusz komiksu rozmienia się na drobne. Owszem, zdarzają się przebłyski i świetne rzeczy jak niedokończone (czemu, kurwa?) „Bękarty z południa” czy ukazujący się raz na ruski rok „Przeklęty”. Niemniej to mały odsetek wśród rzemieślniczej dłubaniny, którą Aaron dzielnie odpierdala dla sowitych czeków od gigantów.


„Pewnego razu gdzieś na końcu świata” stoi gdzieś pośrodku. Rzecz ma bowiem w najlepszych momentach świetną, gęstą narrację Aarona podpatrzoną od własnego największego wroga, czyli Alana Moore'a. Ma też dobrze zarysowanych, bogatych w przeżycia bohaterów, którzy swoje oberwali. Brakuje tu natomiast jeszcze (bo nie wykluczam, że Aaron uzupełni to w następnych tomach) porządnej fabuły, storytellingu z najwyższej półki, jaki obiecują porównania do „Bastionu” czy „The Last of Us”. Świat przedstawiony jest zbudowany niejako w opozycji do tego, co dostaliśmy w „Przeklętym”. Tam biblijne realia były ukazane niemal jako postapo. Tu postapo ukazane jest jak fragment świata wycięty ze starego testamentu z okrutnymi zasadami. W obu przypadkach działa to nieźle, mam jednak wrażenie, że w „Pewnego razu gdzieś na końcu świata” ten element jest wtórny. To oczywiście nic złego, trudno dziś o odkrywczość w tym gatunku, ale moim zdaniem na razie komiks dupy nikomu nie urwie.


Od strony rysunkowej jest bardzo fajnie. Współczesne trendy przyzwyczaiły nas do komputerowej grafiki i do tego, że artyści wykorzystują ją z głową. Wizualnie ten komiks to rzecz dobra, daleka od kiczu. Kolory są raczej zgaszone, nie oczojebne, a sama sekwencyjność stoi na wysokim poziomie. Grafika nie próbuje jednak doganiać narracji literackiej Aarona i jasne jest, kto jest gwiazdą tego komiksu. Kto rządzi i kto za pomocą prozy rozstawia swoją kreacją świata po kątach artystów plastyków.


„Pewnego razu gdzieś na końcu świata” nie jest pozycją wybitną, to jednak zgrabne czytadło z dużym, ważnym nazwiskiem na froncie, a to przyciągnie czytelników złaknionych tego, co Aaron robi w swoich niezależnych projektach. Jeśli myślicie jednak, że znajdziecie tu coś na poziomie „Skalpu” to będziecie zawiedzeni. Dajmy jednak tej serii kredyt zaufania. To dopiero początek, pierwszy tom „Skalpu” też nie był najlepszy, może więc jeszcze się coś w tym ponurym postapo rozwinie na korzyść mojego niegdyś ulubionego scenarzysty. Tego Wam, sobie i Aaronowi życzę.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz