niedziela, 12 listopada 2023

Batman. Nie tylko biały rycerz.



Ja wiem, że pierwszy rozdział „Białego Rycerza”, pomimo sukcesu sprzedażowego, nie każdemu się tak totalnie podobał. Z drugim było nawet troszeczkę gorzej, ale świadom wszelkich wad obu historii przytuliłem je do swego batmanolubnego serduszka, bo miały coś do powiedzenia. Zaczęliśmy od nowego, względnie oryginalnego sposobu na niemalże karykaturalne podkreślenie faktu znanego każdej w miarę nawet rozsądnej osobie – Batman, jako koncept, średnio się sprawdza w roli sposobu na zakończenie wszelkich trosk miasta wypełnionego zbrodnią. Kontynuacja za to starała pokazać nam, czym taki odziany w mrok mściciel mógłby być i zakończyła w eleganckim stylu karkołomną karierę trykociarską Bruce’a Wayne’a. No tyle że nie zakończyła, bo Sean Murphy musiał nam przedstawić jeszcze najważniejszą lekcję: jak coś się sprzedaje, to komiksowi hegemoni wydoją to do cna.

 
Mały skrót fabularny, bo jeśli nie przyjrzeliście się okładce, to dosłowne tłumaczenie tytułu mogło zbić was z tropu. Oryginalnie historia nazywa się „Beyond the White Knight” i tak, rozchodzi się o białorycerską reinterpretację motywów z kultowego „Batman Beyond”. Dlaczego więc nie „Biały Rycerz przyszłości”? Nie wiem, może komuś to brzmiało głupkowato, ale schodzę z tematu. Rzecz rozgrywa się dwanaście lat po ostatecznym starciu z Azraelem i wyjawieniu prawdy o Gacku ludziom z Gotham. Bruce nie może spokojnie cieszyć się emeryturą w więzieniu, w którym namierzenie chętnych na wpierdziel rzezimieszków przychodzi mu dużo łatwiej. Jego mądra decyzja i wszystkie poświęcenia najwyraźniej kija dały. Gotham cierpi pod jarzmem jednostek paramillitarnych, a aktywa Wayne’ów przejął oszalały megaloman. Na szczęście przyjaciele tylko czekają (właściwie nie wiem czemu czekają) aby ruszyć dupę i stanąć naprzeciw złu ponownie męczącemu ich miasto.

Może już trochę widzicie, w czym jest problem. Dla czytelników poprzednich historii z tego uniwersum powinno być to w miarę oczywiste. Wszystko w „Nie tylko Biały Rycerz” nie mogło by się wydarzyć, gdyby droga przebyta wcześniej przez dosłownie wszystkich bohaterów miała jakiekolwiek znaczenie. Murphy, łasząc się na zarobek albo pod naciskami szefostwa, wypróżnił się na rzadko na swoje decyzje scenariuszowe z wątków poprzedzających ten akcyjniakowy dramacik i cudem tylko udało mu się weń wcisnąć jakąś wartość. Batman z marszu zapomina tutaj o pracy zespołowej, bo wymyślenie mu innej nauczki na potrzeby tego albumu byłoby zbyt trudne, jego epickie poświęcenie i pierwszy logiczny krok w kierunku poprawy sytuacji miasta zdały się na nic, a połowa obsady pobocznej (z Dickiem na czele) zachowuje się tak, jak wymaga od nich dramaturgia narracji. Wszystko, co do tej pory zbudowano w uniwersum „Białego Rycerza” tutaj poszło się walić, w zamian dostajemy grupowe mordobicie w dystopijnych okolicznościach oraz motyw podpatrzony najpewniej z „Cyberpunka 2077”.

 
Bo widzicie, wybaczcie drobny spoiler, komiks odcinający bezwstydnie kupony przynajmniej z dwóch już kultowych serii nie mógłby zmarnować okazji na maksymalną kapitalizację potencjału, Joker musiał w jakiejś formie wrócić. Tym razem jako implant we łbie Bruce’a. Wyjątkowo wybaczam, bo relacja tej dwójki jest jednym z głównych plusów tomu. Bywa zabawnie, bywa absurdalnie nawet w żenujący sposób, ale frajda ze śledzenia dynamiki tego wątku o dziwo nie kiśnie. Usatysfakcjonowało mnie też ogromnie rozwinięcie związku Nietoperza z Harley. W tym przypadku to totalny fanservice, przyznaję, chemia niecodziennych gołąbków od początku wydawała mi się jednak naturalna, więc wspieram ten populistyczny ship całym sercem. Poza tym „Nie tylko Biały Rycerz” to zadowalająca nawalanka superbohaterska w klimacie mrocznego futuryzmu. Może i klawo, ale niezależnie od waszej opinii na temat poprzednich etapów trzonu fabularnego tego alternatywnego uniwersum, wcześniej Sean Murphy mierzył wyraźnie wyżej.

Przynajmniej graficznie nie obniżył lotów. Pod pewnymi względami jest nawet lepiej, bo podobnie do spin-offu z Harley w roli głównej, tutaj kolory również położył bezbłędny mistrz absolutny tego fachu, czyli Dave Stewart. Niezmiennie podziwiam to, jak ten człowiek zawsze doskonale wie, kiedy zagrać delikatną zmianą tonacji, a kiedy ciepnąć mocny kontrast, utrzymując jednocześnie równowagę i atmosferę stron. W odróżnieniu od tamtego albumu tutaj jednak za rysunki nadal odpowiada sam Murphy, więc zwolennicy jego charakterystycznej, dynamicznej krechy i nieco kanciastych sylwetek będą zadowoleni. Ja jestem, ilustracje w tym albumie pomogły mi bardzo w przebrnięciu przez fabułę, w której autor nie szanował własnego dorobku. Przynajmniej możemy sobie popatrzeć, jak w zręcznie rozrysowanych sekwencjach drobne kadry wypełnione ruchem przechodzą w gustownie skomponowane ilustracje o większym rozmachu. Po przeczytaniu kilkunastu komiksów z rysunkami Murphy’ego trochę zaczyna mi co prawda przeszkadzać powtarzalność rysów twarzy wychodzących spod jego ołówków, ale to drobiazg przy bardzo miłym dla oka całokształcie.

Typowe w naszym superbohaterskim piekiełku, znowu dostajemy komiks rozrywkowo zadowalający, ale w gruncie rzeczy zupełnie zbędny. Gdybym był złośliwy, uznałbym „Nie tylko Biały Rycerz” za kontynuację wręcz szkodliwą względem poprzedników, ale w sumie nawet pomimo jej całkowicie olewczego stosunku do wypracowanych wcześniej wartości bawiłem się nieźle. Szczera trója z minusem za akcję, czwórka z dużym plusem za rysunki i pała za rozczarowanie. Wcześniejsze tomy przynajmniej wyróżniały się bowiem w morzu miałkich i jednakich komiksów o Gacławie tłuczącym się po gębach z kosmicznymi potęgami, rzadko ostatnio dostajemy tytuły naprawdę godne zapamiętania. Za rozwodnienie takiego potencjału zawsze będą należeć się baty.

 

Autor:Rafał Piernikowski

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz