sobota, 14 października 2023

Batman/ Spawn.McFerlane/Capullo

 


Sprawa wygląda tak, że „Batman/Spawn” miał początkowo recenzować szacowny naczelny tego bloga. Zniechęcił się jednak, a skoro ja zwykle biorę na klatę ryzyko obcowania z potencjalnie fatalnym capeshitem… no miało mi to szanse się spodobać. Mogłem chociaż bez uprzedzeń dostrzec mocne strony potworka, nawet jeśli okazałby się ogólnie pokraczny. Czy możemy uznać, że nie miałem racji, żałuję swoich decyzji i na tym zakończyć? Nie? No dobra, to lecimy z cierpieniami młodego wertera (z małej litery bo to rzeczownik od „wertowania”).


Fabuła? Jaka fabuła? Trzy osobne, wydane w różnych latach historie, na kartach których Spawn napierdziela się z Batmanem z powodu okoliczności wyciągniętych mniej lub bardziej z tyłka, a potem przestają bo powstrzymanie jakiegoś większego zła jest bardziej naglące od kłócenia się o to, kto ma bardziej traumatyczną przeszłość i niepraktyczną pelerynę. Pierwszy scenariusz od Todda McFarlane, drugi od Douga Moencha, Chucka Dixona oraz Alana Granta, a trzeci od (heh) Franka Millera. Każdy z panów zdecydowanie daleko od szczytu formy.


Zacznijmy więc może od tego, co potencjalnie da się uznać za zaletę tego marnotrawstwa celulozy. Grubo ponad 100 stron materiałów dodatkowych, nasza okazja na wgląd za kulisy powstawania komiksu, który mógłby nie powstać. Jest to jednak coś, co chciałbym widzieć w każdym większym wydaniu zbiorczym i po usunięciu z tego tomu faktycznej treści ten bonus sam w sobie byłby wart uwagi, bo ani nie ma w nim męczącego substytutu fabuły, a i najbrzydsze rysunki wyglądają całkiem nieźle w postaci szkiców. Poza tym odrobinkę wartości przy dobrych chęciach da się porządną koparką ekshumować z samych historii. U McFarlane'a fajnie zarysowane jest podobieństwo obu mrocznych mścicieli, druga część najbardziej trzyma się kupy z logicznego punktu widzenia, a scenariusz Millera kipi od samoświadomości, do przesady.


Chyba właśnie wypociny Franka Millera były bowiem gwoździem do trumny tego zbioru. Wcześniej byłem znudzony, lekko zażenowany, ironicznie rozbawiony momentami. Todd McFarlane napisał krawędziowy scenariusz ze strzępkami wydarzeń sklejonymi nieudolnie za pomocą komicznie patetycznego narratora, w którym żadna z postaci będących główną atrakcją tego albumu nie zachowuje się w sposób dla siebie typowy a samo ich spotkanie wynika z niepotrzebnie przekombinowanej intrygi. Odpowiedzialna za środkowy fragment trójka autorów doszła do jakiegoś względnie sensownego porozumienia, jeśli można za taki uznać opowieść o demonie psującym elektryczność w Gotham w celu uformowania świetlistego pentagramu na mapie miasta. Frank Miller za to, ło panie, Frank Miller poza wspomnianą już samoświadomością wykroczył poza jakiekolwiek granice reinterpretacji postaci, robiąc z Batmana absolutnie nieśmieszną parodię nawet w porównaniu do własnego „The Dark Knight Returns”. To nie przemyślany śmiech, to boleśnie długo uciągnięty, prymitywny rechot z własnego żartu opowiadanego od wielu lat w coraz bardziej zdegradowanej formie.


Pewnie myślicie, że przynajmniej popatrzeć na coś tu można, oczy nacieszyć jakimiś pięknie ilustrowanymi wygibasami dwójki koksów w czarnych getrach, pozachwycać się spontanicznie tworzącymi się splotami peleryn o kontrastowych kolorach. No trochę takich chwil jest, ale zatrzymajcie czapki na łepetynach. Wiele mówi chyba, że najlepiej wypada w całokształcie Greg Capullo w swoim typowym, trykociarskim wydaniu. Dynamicznie, szczegółowo, technicznie doskonale, przerośnięte płaty czołowe, znacie jego kreskę. Najbardziej staroszkolny wizualnie fragment ilustrowany przez Klausa Jansona może z pewnością spodobać się tym z was, którzy nowomodne superhero uważają za kute na jedno kopyto. Jego strony z daleka zachwycają elaboratnym układem, ale po bliższym przyjrzeniu się większość rysunków wygląda jak pośpieszne wrysy ze strefy autografów na mało znanym konwencie. Kiepsko? Ja tam takie grafiki uwielbiam, tylko uprzedzam. Franka Millera wspomógł rysunkami Todd McFarlane i jest to ewidentnie jego rozpoznawalny, bałaganiarski styl. Nie widziałem jednak dawno gorszych rysunków w jego wykonaniu, od jego roboty przy Spider-Manie dzieli to przepaść, od oryginalnej serii ze Spawnem chyba trochę niedbalstwa. Trochę chyba wczuł się w scenariusz Millera kpiący z czytelników.


Nie dajcie więc z siebie zakpić. Jeśli nie jesteście absolutnymi, bezkrytycznymi kompletystami Spawna, to nie warto. Jeśli jesteście absolutnymi, bezkrytycznymi kompletystami Batmana, to też nie warto. Dla garści porządnych rysunków i godnej podziwu ilości materiałów dodatkowych musielibyście się narazić na wymuszony i bezcelowy team-up, który nijak nie potrafi wykorzystać potencjału pary ikonicznych bohaterów. Ogólnie spotkania kultowych postaci z różnych wydawnictw często rozmijają się z jakością, ale to chyba najbardziej nieudane podejście do tematu, z jakim miałem do tej pory do czynienia.

 

Autor: Rafał Piernikowski


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz