Nie myślałem, że mnie to kiedyś spotka (choć w sumie powinienem), ale recenzję „JSA. Złota Era” muszę zacząć od wyjaśnienia wam w ogromnym skrócie, czym był Makkartyzm. Otóż niedługo po II Wojnie Światowej niepokoje społeczne doprowadziły do drugiej Czerwonej paniki, lęku przed komunistycznymi wpływami i szpiegostwem na wszystkich szczeblach. Narastającą paranoja pozwoliła na początku lat 50. zeszłego wieku wykwitnąć jednemu z najbardziej tragicznych przykładów wylewania dziecka razem z kąpielą. Dotkliwe prześladowania, tysiące zwolnień, przypadki zawodowego i finansowego wyniszczania jednostek o lewicowych poglądach, przemoc też była, bo jakżeby inaczej. Takim sposobem dokonano zbiorowo fikołka logicznego na ogromną skalę – w wyniku strachu zrodzonego pierwotnie po wyjściu z okopów konfliktu z nazistami, zezwolono na szerzenie się faszyzmu i nie jest to w żadnym stopniu emfaza z mojej strony. „Złota Era” to w dużym uproszczeniu „Strażnicy”, tylko w kontekście pokłosia poprzedniego chronologicznie wielkiego konfliktu militarnego.
Jeśli mieliście w życiu w łapkach więcej niż trzy zeszyty komiksowe z nurtu superhero, to pewnie wiecie, co oznacza „Złota Era” w tytule, ale skoro już odwalam lekcję historii… to prawie dwie dekady od końca lat 30., gdy w USA formował się i rozwijał obraz pierwotnych nadludzi. Wczesne dzieciństwo naszej ulubionej, fantazyjnej mitologii. W 1993 roku James Robinson wbił w obszary coraz bardziej modnej wtedy dekonstrukcji gatunku, umieszczając w kontekście następstw II Wojny Światowej klasycznych bohaterów jak Atom, Johnny Quick, Liberty Belle, Hawkman, czy pierwsza Zielona Latarnia (Alan Scott). W tej alternatywnej wersji wydarzeń, Mr. America powraca z frontu jako bohater narodu i szybko wykorzystuje swój fejm do roztoczenia macek makkartystycznego terroru nad zlęknionym narodem. Społeczeństwo nie potrzebuje już zamaskowanych mścicieli, więc gdy starzy gracze usiłują powrócić do normalności, tworzy się miejsce na superbohatera nowej ery. W narodzie targanym podziałami nic nie jest jednak takie, jak się wydaje.
No w cholerę ambitny grunt sobie Robinson położył pod kolejną historię o gościach w rajtuzach, nie ma co. Czytelnik praktycznie od razu dostaje po gębie poważnymi obietnicami rozpraw na tematy głęboko personalne, jak odnajdywanie nowego celu w życiu, radzenie sobie z poważnym uzależnieniem i efekty załamania nerwowego. Równolegle padają pytania o znacznie bardziej globalnym zasięgu. Jak peleryniarze powinni zareagować na powstanie bomby atomowej? Jak mają poradzić sobie z bezradnością, której doświadczyli podczas wojny? Jak oddany syn narodu opowiadającego się za wolnością stał się faszystą, czemu ta przemiana jest tak naturalna i czy intensyfikacja antykomunistycznych działań prewencyjnych na początku lat 50. była usprawiedliwiona? Na ostatnie odpowiem wam od razu, no kurde niestety częściowo tak, Stany Zjednoczone najwyraźniej faktycznie wtedy zjadała od środka rozległa siatka rosyjskich szpiegów, ale z komiksu się raczej tego nie dowiecie.
Robinson bowiem robi w „JSA. Złota Era” wiele rzeczy doskonale, ale równie wiele elementów historii koncertowo zawala. Rozwinięcia większości doniosłych wątków się nie doczekacie, na budujące posępny klimat liźnięcie dramatu można liczyć w najlepszym wypadku. Głębia ekstremizacji wybitnych jednostek wpada na zakręcie klimaksu do rowu przeznaczonego dla totalnych sztamp komiksów z czasów bliskich II WŚ i to jest pewnie zabieg zamierzony, ale powagę fabuły rozgniata tak mocno, że prawie parsknąłem lekko zażenowanym śmiechem. Całkowicie słyszalnie parsknąłem już za to, gdy plany szumowin wyszły na jaw, a właściwie przez to, jak dokładnie to się stało. Jazda po linii najmniejszego oporu to w tym przypadku kolosalne niedopowiedzenie.
Ogólnie jednak nie byłem takim obrotem spraw szczególnie rozczarowany. Wspomniałem wcześniej, że James Robinson zdecydował się na dekonstrukcję gatunku, ale to nie jest do końca prawda. „Złota Era” nie doprowadza bowiem trykociarskich tropesów do logicznego ekstremum w ramach zarysowanego świata, a raczej kokietuje perspektywą takiego toku fabularnego, by wrócić ostatecznie do barwnych bzdur. Patetycznych, ale wciąż bzdur. Może i byłby to problem, gdyby nie pasowało to doskonale do charakteru całej serii. W całokształcie można to uznać za przepisanie archetypu bez powszechnego wtedy cynizmu, za mroczny, ale wypełniony miłością do klasycznych historii hołd dla bohaterów z zamierzchłych lat. Pożegnanie, które w otoczce realistycznego lejtmotywu streszcza tło nadejścia następnej, srebrnej już ery. To Robinsonowi wychodzi zajebiście dobrze. Pomimo mnogości wątków, narracja jest zrozumiała i jej całkowicie odrębne ścieżki naturalnie dążą do jednej konkluzji. Przy okazji zaczynamy przejmować się losami dziwaków, o których połowa jeszcze unikających emerytalnej biedy komiksiarzy nie słyszała.
Rysunki Paula Smitha nie kłócą się z taką interpretacją, raczej nie szczypią w siatkówkę pod względem technicznym i nigdy nie motywują do zarzucenia artyście chałturnictwa. Z drugiej strony ani mnie taki styl grzeje, ani ziębi. Osobne ilustracje utrzymane w oklepanym, nieco wzniosłym rodzaju realizmu ubarwiają jedynie te nieliczne momenty, w których rysownik umiejętnie pozwala sobie na eksperymentowanie kompozycją kadrów. Smith kapitalnie za to radzi sobie z mimiką, a wizualną wartość całości podbijają kolory autorstwa Richarda Ory. Paletę tego typu określam zwykle mianem peerelowskiej plasteliny, bo to takie tonacje smutkiem bijące nawet przy rewii barw, ale kolorysta operuje nimi bardzo zręcznie. Serio, otwórzcie sobie ten album na przypadkowej stronie kilka razy i zobaczcie, jak gość trzyma się trzech/czterech dominujących kolorów (z których zwykle dwa są intensywniejsze), jak od tej reguły odbiega, by zaznaczyć konkretną scenę i jak tę różnorodność ogranicza, gdy pewne wydarzenia trzeba zamknąć w mocniejszym nawiasie.
Całkiem pozytywny tekst jak na komiks, przy lekturze którego przynajmniej dwa razy walnąłem facepalma. Podejrzewam, że „JSA. Złota Era” jakimś dzikim fartem wpisało się akurat w tę ślepą strefę mojego czepialstwa, gdzie zbiegają się chęć brnięcia w istotną problematykę i umiłowanie do kolorowych głupot. Jestem z tego powodu nawet gotowy uwierzyć, że dokładnie taki był zamiar Jamesa Robinsona i ten scenariusz nieprzypadkowo jest taki strawny pomimo olewania skrajnie poważnych obietnic. Nie jest to wcale takie nierealne, biorąc pod uwagę, jak absurdalną erę popkultury ma nam ta seria podać w formie pigułki o intensywnym, gorzko-słodkim smaku. Dzięki takim komiksom z ciepłem w serduchu wspominam spandeksowe starocie, ale też cieszę się niezmiernie, że ich czasy już dawno przeminęły.
Autor: Rafał Piernikowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz