Kolejny tom kosmicznej, frankofońskiej sagi o agentce Navis zawitał na sklepowe półki. Pisałem o poprzednich tomach, ale za cholerę z bieżących wydarzeń nic nie zapamiętałem. To źle, ale to pewnie wina mojej smutnej starości i Niemca co mi wszystko chowa. Pamiętam jednak, że czyta się to nieźle, i nawet po tylu tomach (każdy zawiera cztery odsłony serii) komiks potrafi sprawić frajdę.
Seria, po kilku eksperymentach fabularnych wraca na dawne tory. Bowiem w pierwszym zebranym tu albumie Navis znów, niczym bohater „Trudno być Bogiem” Strugackich zostaje wysyłana na zamieszkałe przez istoty inteligentne planetę. Miejsca które odwiedza są w różnym stopniu rozwoju co staje się najczęściej okazją do analogicznego snucia dywagacji o jakimś okresie w historii świata. Jak zwykle bohaterka wplątuje się w sprawy społeczno-polityczne, co daje autorom możliwość rozpatrywania różnych wariantów scenariuszy historyczno-politycznych. Warto zauważyć, że sama tytułowa Armada, jest zbiorowiskiem przedstawicieli różnych planet, rzecz odnosi się więc sprytnie do naszej multikulturalnej rzeczywistości. Przy czym to komiks stworzony przez autorów o lewicowej wrażliwości. Porównania do Valeriana nie są więc bezpodstawne. W rezultacie to nie głupia pulpa SF dla młodszego czytelnika, ale strzelam, że i wąchale od Thorgala powinny znaleźć tu coś dla siebie. Jeśli jednak nie lubisz frankofońskich czytadeł to prawdopodobnie odbijesz się od tej pozycji, bo posiada ona wszelkie zalety jak i wady tego typu publikacji.
Graficznie jest bardzo poprawnie. Krecha jest realistyczna, a autor rysunków ma już wyrobiony, nieco kreskówkowy styl. Świetnie radzi sobie przy okazji z ciśnięciem różnych, iście gwiezdno-wojennych ras, które zamieszkują uniwersum Armady. To samo z pojazdami. Doskonale rysuje też sceny akcji. Nie udaje mu się uniknąć pewnej dawki kiczu, ale w tej serii styl jaki prezentuje zdecydowanie zgadza się z programem i nie ma tu fałszywej nuty.
To ostatni grubszy, zbierający cztery zeszyty tom Armady. Od teraz, gdy zdaje się już zabrnęliśmy do momentu, w którym jesteśmy niemal na równi z krajami frankofońskimi, będziemy dostawać albumy po dwa tomy. Nie wiem jeszcze czy właśnie teraz nie skończę przygody z tą serią. To nie jest zła rzecz, ale nie wiem czy jest w moim życiu miejsce na takie czytadło. Trzeba zauważyć, że rynek ma obecnie dużo więcej do zaoferowania niż w momencie gdy Armada pierwszy raz ukazywała się w naszym kraju i mogła być faktycznie łakomym kąskiem dla wyposzczonych fanów frankofonów. Dziś to jedna z wielu serii, która jakościowo ginie w gąszczu znakomitych pozycji.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz