Pewnie narażę się niejednemu czytelnikowi, bo odsłona przygód Constantine'a pisana przez Mike'a Careya uchodzi często za najlepszą, ale akurat ja nie mam o niej zbyt wiele dobrego do powiedzenia. Cieszy mnie jej dostępność – jako osoba zainteresowana mocno „Hellblazerem” chcę mieć wszystkie historie z tą postacią na półce. Nie zmienia to faktu, że czytając ten komiks nudzę się jak mops .
Carey nie należy do twórców, których cenię, a swego czasu przyssał się do Johna jak glonojad, dojąc go jeszcze na własną rękę w powieściach o Felixie Castorze – innym magu ewidentnie inspirowanym Constantinem. Popularność jego wersji każe mi szukać problemu w sobie. Jestem na pewno miłośnikiem innego pisania komiksów, pewnie mniej nowoczesnego, a w przypadku przygód Johna bardziej literackiego, do którego przyzwyczaił mnie (średnio u nas lubiany, a przeze mnie ceniony) Jamie Delano. W opowieściach Careya – co prawda mrocznych i delirycznych, ale płaskich jak stół – brak mi psychologicznej głębi. Nie znajdziemy tu też groteskowego humoru. Nie ma tu jakiejś pasji pisarskiej, fajerwerków i wyczucia dość specyficznej postawy cynicznego bohatera. To do bólu nudne rzemiosło i moim zdaniem scenarzysta zupełnie nie czuje Constantine'a.
Mam też wrażenie, że
sam Carey nie lubi Johna. Zsyła na niego wszystkie plagi, depcząc
go i przypalając papierosami niczym sadysta. Tak, John i jego
znajomi zawsze obrywali od losu, ale tu jest tego nieszczęścia
jeszcze więcej niż zazwyczaj. Dodatkowo Carey nie umie też
zupełnie wyważyć proporcji między obyczajówką, okultystycznym
kryminałem a wątkami typowo fantastycznymi. Kończymy więc z
przeszarżowanym festiwalem strasznych wydarzeń, z których trudno
się protagoniście i otaczającemu go światu wykaraskać. Dostajemy
po prostu dużo demonów, diabłów i innych stworzeń dręczących
Johna i jego bliskich. Wszystko to spływa po mnie jak po kaczce, bo
efekt powoduje przebodźcowanie czytelnika. Plusem opowieści
nastukanych przez Careya jest fakt, że pod jego piórem John jest
osobą, od której lepiej trzymać się z daleka, bo znajomość z
nim nie może przynieść żadnych korzyści. Niebezpiecznie nazywać
go przyjacielem i nie jest na żadnym poziomie „fajnym”
bohaterem. Na tym jednak udane aspekty pisaniny tego scenarzysty się
kończą.
Wyjątkiem jest pewien one-shot pod koniec tomu – "Horyzont zdarzeń" – któremu udaje się znów być uliczną wersją "Hellblazra". John jest tam jednak jedynie tłem i komiks nie ratuje całości runu Careya. Niemniej czytając go, poczułem to coś, co charakteryzuje najlepsze opowieści o Constantinie i najlepsze komiksy ze starego, dobrego Vertigo.
Graficznie jest różnie. Od strony narracji obrazem jest nowocześnie, ale kompletnie bez fajerwerków i ciekawych zabiegów formalnych. Jest poprawnie. Podobnie jest z komputerowymi kolorami. Z wszystkich grafików najlepiej wypada Marcelo Frusin, który świetnie pasuje do atmosfery opowieści, ale nawet on nie szarpnął się na ciekawe kompozycje plansz. Reszta mnie doprawdy zupełnie nie rusza. Jestem jednak starym bumerem uwielbiającym klasycznie nakładane kolory i mądre wykorzystanie języka komiksu.
Czekam mimo wszystko na następne tomy przygód Constantine'a. Prawdopodobnie będę się znów męczył i marudził, bo runu Careya został jeszcze przynajmniej jeden tom, ale muszę przełknąć gorzką pigułę i cierpliwie czekać na kolejnych twórców. Bardzo się bowiem cieszę, że legendarny „Hellblazer” ukazuje się w języku polskim. Nawet jeśli to, tak jak w tym przypadku, radość przez łzy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz