niedziela, 25 grudnia 2022

Na co dybie w wielorybie czubek nosa Eskimosa. Tadeusz Baranowski



Baranowski jak wino, im starszy tym smakuje lepiej. Kultura Gniewu konsekwentnie wznawia albumy mistrza polskiego komiksu i tym samym nadrabia zaległości będące udziałem polskiego rynku opowieści rysunkowych, który choćby w latach 90' funkcjonował w swoistym zawieszeniu. Dzięki temu możemy wracać do komiksów z dzieciństwa weryfikując obecny poziom naszego poczucia humoru, zaś dla młodszych pokoleń, jest to okazja do zapoznania się z klasycznymi pozycjami, które nieraz mogę zadziwić swoim wyrafinowaniem oraz niegasnącą oryginalnością żartu.


„Na co dybie w wielorybie czubek nosa Eskimosa” - tytuł ten, będący specyficznym słownym połamańcem, jest albumowym debiutem Tadeusza Baranowskiego, wydanym pierwotnie w 1980 roku. Składają się na niego przygody Kudłaczka i Bąbelka w części pierwszej oraz Orient-mana w drugiej. Każda strona to oddzielny epizod historii, która ukazywała się wcześniej w odcinkach na łamach Świata Młodych. Tak więc mamy tutaj swoisty zbiór doraźnie powstałych jednoplanszówek, których konsumpcja „na raz” może okazać się męcząca, ale rozłożona na raty sprawia dużo przyjemności.

Pierwszy punkt programu - „W pustyni i w paszczy” - przedstawia wypadki „słynnych przyrodników” Kudłaczka i Bąbelka w Zaginionym Świecie w paszczy wieloryba (sic!). W każdym z rozdziałów poznajmy kolejnego zwierzaka, który stanowi uosobienie nonsensu. Niedowidzący nosorożec, bałamutna papuga, czy też lew, który ma dużo na głowie (m. in. telewizor, garnek i inne rupiecie). Poczucie absurdu – jak to u Baranowskiego - budowane jest głównie za pomocą słowa. Bohaterowie przeprowadzają swoisty wywiad z przedstawicielami fauny, gubiąc się w grach słownych i nieporozumieniach, które wynikają z wieloznaczności użytych wyrażeń i terminów.

Humor zawiera się również w warstwie graficznej. Cartoonowe rysunki ulegają surrealistycznej progresji. Proporcje są zaburzone, a logika przyczynowo-skutkowa zawieszona. Zdarza się, że bohaterowie łamią granice kadru i wychodząc przez czwartą ścianę, komentują pomysły autora. Samo zaś kadrowanie wydaje się niezwykle gęste i nierzadko misternie zaprojektowane, ilość tekstów w licznych dymkach również jest niemała (brak „milczących obrazków”), dlatego poszerzony formaty tego wydania, to pomysł wyjątkowo trafiony i sprzyjający lekturze.

Drugą część dzieła Baranowskiego o tytule „Co w kaloryferze piszczy” wypełniają przygody superbohatera Orient Mena, który „śmieszy, tumani, przestrasza”. Ten swoisty antybohater, czy też parodia amerykańskiego herosa w trykocie, już w pierwszym epizodzie „daje plamę” nie naprawiając zimnego kaloryfera Eskimosa w Grenlandii, po czym odlatuje do sobie tylko znanego celu, który aż do końca historii pozostaje dla nas tajemnicą.

Roszczeniowy Eskimos będzie prześladował naszego bohatera oraz autora (a tym samym czytelnika) w swych epizodycznych występach na następnych kartach komiksu. Każdy kolejny odcinek wypadków Orien Menea zaczyna się od natrętnie modyfikowanego streszczenia feralnej kwestii grenlandzkiego kaloryfera. Ta mantra może nieco drażnić, dlatego zalecam regularne przerwy w lekturze.

Podobnie jak w przygodach Kudłaczka i Bąbelka obcujemy tutaj z pseudo-baśniowym światem na opak. Poznajmy różne dziwne postacie, miejsca i sytuacje. Na ogół wszystko jest inne niż się wprzódy wydaje. Pozornie zwykłe rzeczy mają odmienne zastosowanie niż w rzeczywistości i jak zwykle komedię pomyłek napędzają nieporozumienia w obrębie słowa.

Komiks „Na co dybie w wielorybie czubek nosa Eskimosa” może być przeznaczony zarówno dla młodego jak i starszego czytelnika. Dziecko oczywiście może zauroczyć się cudownie kolorowymi planszami, ale niewiele zrozumie - mimo załączonego słownika - z takiej oto tyrady: „Nasza restauracja ma na celu odnawiania, naprawy odświeżania i tylko niedostatek resury spowodował retardację realizacji moich reedycji, powodując refakcję na korzyść gastronomii”.

Propozycja twórcy „Skąd się wzięła woda sodowa” to przede wszystkim zabawa intelektualna przypominająca „Latający cyrk Monty Pythona”, którego pierwsze odcinki w tłumaczeniu Tomasza Beksińskiego pojawiają się w polskiej telewizji dopiero kilkanaście lat po publikacji Baranowskiego. Jeśli zaś szukać polskich korzeni tego typu absurdalnego humoru, to przede wszystkim nasuwają mi się tutaj skojarzenia z satyrycznymi rysunkami Mrożka. Nie sposób jednak nie przecenić oryginalnego stylu Baranowskiego, który jest nie do podrobienia.

Warto zrobić sobie przyjemność kupując najnowszy-najstarszy komiks artysty z Zamościa i przekonać się o niegasnącej sile tego typu dowcipu oraz stylu rysowania. Jeśli coś tu się zestarzało, to tylko troszeczkę. Wciąż jednak absurd przedstawionego świata z powodzeniem możemy rzutować na ten, w którym obecnie żyjemy. Nic w tej materii się nie zmieniło. Otaczająca rzeczywistość jest równie groteskowa, zdeformowana nowomową i fałszywymi wyobrażeniami, jak za czasów PRL.  

 

Autor: Jakub Gryzowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz