czwartek, 6 stycznia 2022

Strażnicy Galaktyki #01: Ostatnie wyzwanie. Cates/Shaw

 

 


W teorii wszystko brzmi idealnie. Bardzo cenię Donny'ego Catesa, uwielbiam jego „God Country”, „Cosmic Ghost Ridera” i „Thanos Wins”, Venom też udał mu się całkiem nieźle. Dodatkowo wciąż płonie we mnie ogień miłości do kosmicznego Marvela wzniecony lata temu przez Jacka Kirby'ego. Strażnicy Galaktyki są zresztą teraz na fali, odwalili kawał ważnej roboty w MCU, niedawno wydana gra o dziwo też się udała. Jakim więc cudem zdolnemu scenarzyście udało się napisać tak kiepski komiks?

Jeśli dobrze wyczytałem, akcja tego komiksu dzieje się mniej więcej po „Wojnach Nieskończoności" Gerry'ego Duggana – serii, w której nie miałem pojęcia, co się dzieje, ale bawiłem się dosyć dobrze. Czytając „Strażników Galaktyki” doskonale ogarniam tok wydarzeń, ale radochy jakoś mam dużo mniej. Fabuła jest bowiem stosunkowo prosta, przynajmniej u sedna, bo oto Thanos nie żyje. Jak to bywa z Pomarszczonym Winogronem Zniszczenia, no i w sumie z większością trykociarskich postaci, śmierć jest stanem mocno nietrwałym. Szalony Tytan zapowiedział bowiem swój powrót, więc brat jego Starfoxem znany zwołuje zbiorowisko największych koksów w całym kolorowym wszechświecie w jednym celu. Mają wytropić, pochwycić i uśmiercić córkę złola nad złolami, tę zieloną ma się znaczyć, czyli Gamorę.

Zapytacie czemu? A bo tak, bo tak stwierdził Starfox, Thanos z pewnością odrodzi się właśnie w ciele swojej brutalnie adoptowanej latorośli. Ma to oczywiście jakieś wyjaśnienie, ale nie zdradzając zbyt wiele z fabuły muszę rzec – właśnie to wyjaśnienie czyni tę historię nieznośnie bzdurną. Każdemu nawet średnio bystremu odbiorcy już od pierwszych stron nasunie się na myśl faktyczne rozwiązanie tego czegoś, czego „zagadką” nazwać nie mam czelności. Problem w tym, że żaden z całej zgrai najpotężniejszych rozpierdzielaczy nawet nie wziął takiej oczywistości pod uwagę.

Nie są oni bowiem tutaj postaciami, a z pewnością nie tymi, które zdążyliście przez lata obcowania z komiksami dobrze poznać i pokochać. Odnoszę wrażenie, że Cates z nakazu zgarnął do swoich „Strażników Galaktyki” dziesiątki istotnych, ciekawych postaci i nie pofatygował się choćby minimalnie zapoznać z ich charakterami, z ich tłem fabularnym. Wszyscy, z dumnym Gladiatorem na czele, są bezmyślnymi pionkami pozbawionymi osobowości, Beta Ray Bill to rozwodniony Thor, Groot jest wyłącznie irytujący, Richard Ryder nagle został kretynem, a Adam Warlock z jakiegoś powodu ma raczej wyjebane na sprawy dotyczące potencjalnego powrotu swojego nemesis. To armia zabiegów fabularnych, pięści przyczepione do pustych marionetek, a poza Starlordem jakieś faktyczne cechy charakteru zdradza jedynie Kosmiczny Ghost Rider. Widać, kto jest ulubionym dzieckiem scenarzysty.

W tym całym dramacie udało mi się odnaleźć jakieś drobne ślady talentu Catesa. Strukturalnie rzecz biorąc czyta się to całkiem sprawnie, więc lektura nie zajęła mi na szczęście zbyt wiele czasu. Gdy zignorujemy totalne rozjechanie cech charakteru większości postaci, dialogi są złożone składnie i przemycają nawet czasem humor charakterystyczny dla straźnikowej marki. Szczególnie urzeka pijany Quill dzwoniący do swojej ex. Do dobrze zrealizowanej kosmicznej nawalanki zawsze lubię zresztą zajrzeć, nawet gdy sensu poza akcją ma niewiele, ale przy takim nazwisku na okładce trudno mi ukryć rozczarowanie.

Na szczęście drugie nazwisko nie zawiodło, Geoff Shaw się znaczy i też od razu zaznaczę, że jest to odczucie raczej subiektywne. Styl graficzny charakterystyczny dla nie zaskakującego niczym superbohaterstwa musi spełniać pewne kryteria, by nie spowodować u mnie teraz mdłości, a Shaw z większością z nich radzi sobie nieźle. Są fajowe splashe i spore kadry wprowadzające, kreska jest wyrazista i mocno konturowana, sekwencyjność nie zawodzi (choć czasem akcja zdaje się przeskakiwać jakiś nieobecny kadr). Rysownik też radzi sobie zdecydowanie lepiej z kreśleniem dizajnów postaci, niż scenarzysta z pisaniem ich zachowań. Ogólnie bez zaskoczeń i zachwytów, ale powodów do biadolenia nie ma zbyt wiele.

Ponoć wielcy upadają z najgłośniejszym łomotem. Na całe szczęście Cates to stosunkowo młody pączek na drzewie komiksowych talentów, więc mam szczerą nadzieję, że ten pozbawiony typowej dla autora wrażliwości potworek jest jedynie wyjątkiem – błędem, z którego zostaną wyciągnięte wnioski. Trochę przeraża mnie przeważająca ilość pozytywnych ocen, które „Strażnicy Galaktyki” zebrali w zagranicznych mediach, nie mam pojęcia, skąd się one biorą. Przecież chwytliwie poprowadzona narracja nie powinna tak skutecznie przykryć bezsensownej intrygi i całkowitego zbezczeszczenia charakterów ponad połowy bohaterów występujących w komiksie, prawda? Jak rzadko kiedy, liczę na wasze komentarze i opinie. Sam już nie wiem, czy nie zaczynam czepiać się na siłę.


Autor: Rafał Piernikowski


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz