Nie będę ukrywał – dziwaczna fabuła sprawiła, że pisząc o tym komiksie, jestem zbity z tropu. Podoba mi się graficznie, do połowy nawet sporo się uśmiałem, ale im dalej w las tym dziwniejszy robi się scenariusz. To trochę tak, jakby Jodorowsky i Terry Gilliam mieli dziecko, które ma mocne skłonności do tarantinowszczyzny.
Wspominam o Jodorowskym, bo zdaje się, że sporo tu buddyjskich jazd, których jako laik w temacie zanadto nie rozpoznaję. Gilliama wymieniam, gdyż za wielką, fantastyczną przygodą czai się tu jeszcze dość specyficzny, ale wspaniały humor. Tarantino, ponieważ głównym motorem napędowym opowieści jest walka, jaką toczy na miecze tytułowy Kowboj z Shaolin. Jedna z najdziwniejszych walk w historii kina... tfu komiksu! Jest w tym dziele jednak coś, co każe mi myśleć o całej opowieści w charakterze w pewnym sensie filmowym (Widzieliście "Boxer Omen"?). To znowuż może być scenariusz stworzony ad hoc, żeby autor mógł sobie dziwactwa porysować i nie ma on mieć za wiele sensu. Tak też może być. Z jednej strony daleko mi już do takiej awangardy, z drugiej graficznie to jest taki poziom, że trudno nie kończyć tej opowieści na stojąco, bijąc autorowi brawo.
Jego rzemiosło po prostu budzi duży respekt. Geoff Darrow ma jednego z dłuższych na dzielni, po „Kowboju z Szaolin” nikomu już nic nie musi udowadniać i ma pewnie zarezerwowany kawałek tortu już do końca życia. W swojej karierze pracował już zresztą nawet z Frankiem Millerem. Umówmy się też, że o jakości tego komiksu również bardziej stanowiły grafy Darrowa niż scenariusz Millera. Ze względu na grafikę będę Wam też „Kowboja z Szaolin” jednak polecał, bo pewnie wielu z Was chciałoby mieć ten album na półce, jeśli w Waszym guście jest to, co widzicie na przykładowych planszach czy fantastycznej okładce (prócz amerykańskiego komiksu jest tu coś z Moebiusa? Prawda?). W tym przypadku jaki jest koń, każdy widzi. Chciałem teraz napisać, że fabuła nie ma nic do zaoferowania, ale skłamałbym i jednak wypierdolił niesłusznie ten album do szuflady z niezjadliwym bełkotem. Taki jednak do końca ten komiks nie jest, bo czytanie go (przynajmniej większości) sprawia przyjemność. Mnie momentami dodatkowo śmieszył do łez (monolog osła o Robercie Mitchumie).
Ostatecznie jednak, jeśli byście mnie pytali, to wolałbym zobaczyć rzemiosło Geoffa Darrowa w towarzystwie opowieści, która ma ręce i nogi. Koleś ma w sobie wszystko, czego trzeba, by stać się mistrzem komiksu. Wszystko, prócz dobrego scenariusza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz