niedziela, 19 grudnia 2021

Head Lopper. Tom 4.

 


Chcecie wiedzieć, co w trawie piszczy jeśli chodzi o fantasy? Zapomnijcie przede wszystkim o nudnym i drętwym „Kole Czasu”. Serialowy „Wiedźmin”, mimo iż jest całkiem rozrywkowy, to ostatecznie pierwszej wody kicz. Jeśli mogę coś zasugerować, to radzę sięgnąć po „Head Loppera”, którego czwarty tom ukazał się niedawno. Jak już wspominałem w poprzednich reckach, to właśnie tu bije obecnie serce fantasy i to ten komiks stanie się nieśmiertelnym klasykiem wspominanym za 20 lat.

 



Na początku tytułowy Head Lopper, zwany dalej Dekapitatorem bądź Norgalem (palec w oko Rosińskiemu?), był samotny.... wróć! W gruncie rzeczy już od pierwszego tomu nie był samotny. Postać ta zawsze podróżowała po fantastycznych krainach, mając za towarzyszkę odrąbaną głowę wiedźmy Agaty Błękitnej, która o dziwo gada i odpowiedzialna jest za liczne humorystyczne sceny w tym komiksie. Teraz jednak kompania się mocno powiększyła i mamy już opowieść o klasycznej drużynie fantasy dostającej kolejne zlecenia niczym w tanim erpegu. Jest tu więc pewna wtórność i przewidywalność, ale o dziwo nie kaleczy to opowieści, którą czyta się znakomicie. Wchłania się to jak najlepsze opowieści o Conanie – z dodatkiem bardzo wyraźnej nowoczesności – to rzecz wyraźnie będąca dzieckiem tej epoki. Widać to szczególnie wtedy, gdy przyjrzymy się grafice.

 



Andrew Maclean jako rysownik doczekał się porównań nie tylko z samym Mikiem Mignolą, ale też (przez cartoonowość krechy) z legendarnym Genndym Tartakovskym. Wszystko to i tak nic nie znaczy, bo Maclean po prostu ma swój niepodrabialny styl i założę się, że za kilka lat o tym młodym artyście będziemy myśleć jako o mistrzu komiksów. Do tego miana brakuje mu tylko obszernego dorobku, bo z ołówkiem radzi sobie już teraz znakomicie. Jego prace cechuje znakomita dynamika i rewelacyjne sceny krwawych walk z potworami żywcem wyjętymi z „Berserka” Świętej pamięci Kentarō Miury (kolejne porównanie do geniusza komiksu jakiego doczekał się Maclean). Ogólnie trup ściele się tu gęsto, a cyfrowa jucha zalewa strony. Cyfrowa, bo przecież kolory w tym komiksie to nic innego jak komputerowe pastele. Odpowiedzialny za nie jest niejaki Jordie Bellerie i jest mistrzem w swoim fachu. To rzadki przypadek, w którym zdigitalizowane barwy cieszą moje kaprawe oko i mogę ich autora tylko chwalić, bo nadają rysunkom Maclean'a jeszcze większej osobności i klasy. 

 



„Head Lopper” to jedna z moich ulubionych współczesnych serii, bo kocham komiksy fantasy. To produkt do tego stopnia udany w swojej szufladce, że aż nie ma co szukać mu konkurencji. Tak dobrej komiksowej sieki fantasy nie czytałem od czasu wznowienia Slaina „Rogatego Boga”. Nawet dobre „Conany” Busieka i Aarona nie dorastają Lopperowi do pięt, bo graficznie zatrzymują się na przyzwoitym rzemiośle i w przeciwieństwie do dzieła Macleana nie mają od strony artystycznej nic do zaoferowania. Kupcie sobie „Head Loppera”, nawet tylko po to, żeby móc wnukom opowiadać, że byliście w odpowiednim miejscu i czasie, gdy rodziła się klasyka.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz