Przed chwilą skończyłem pisać o „Goonie”, który jest jednak bardziej quasi-noir, a chwilę potem biorę się za reckę „Blacksada”, będącego pełnokrwistym przedstawicielem nurtu. Czarnym jak dupa szatana. Pomysł jest taki, żeby zamiast ludzi powsadzać w główne role animorfy i przez pryzmat tych przerysowanych charakterów opowiadać o problemach społeczno-politycznych epoki Maccartyzmu, ubierając wszystko w szaty czarnego kryminału. To nawet nie neonoir, tylko pełnokrwiste, czarne ścierwo, wręcz ociekające atmosferą kina lat 40 i 50. To jedna z najlepszych serii tego typu. Jedynym jej problemem jest fakt, że nowe tomy ukazują się raz na ruski rok. Na ten przyszło nam czekać circa 8 lat.
Jeśli teraz pierwszy raz dowiadujecie się o istnieniu „Blacksada”, to spieszę donieść, z czym to się je. To rzecz opowiadająca o tytułowym czarnym kocie, detektywie, narysowana przy tym totalnie realistyczną kreską, przedstawiająca tętniącą życiem betonową dżunglę, którą zaludniają (?) uczłowieczone, chodzące na dwóch nogach zwierzęta. Wszystko upodobnione jest do Ameryki przełomu lat 40/50. Od wspomnianego kina noir odróżnia ten świat przedstawiony tylko fakt, że świat mieni się feerią barw i całe tło opowieści jest odrysowane wręcz z zegarmistrzowską precyzją. To trochę jak z kinem braci Coen: przez to, że wkrada się tu pewne przerysowanie, epoka przedstawiona w tej opowieści jest jeszcze „prawdziwsza” niż w gruncie rzeczy była. Scenariuszem „Blacksada” zajmuje się Diaz Canales. Jak donosi zaprzyjaźniony z Arkham Krzysio Cuber, ponoć to autor, który robi teraz niesamowitą pracę przy nowych przygodach Corto Maltese. Jeszcze ich nie czytałem, ale ufam Krzysiowi i na pewno sięgnę również po te komiksy.
Celowo nie streszczam Wam fabuły. Być może nie jest ona tylko pretekstem, żeby Guarnido sobie porysował, ale mieści się w szablonach czarnego kryminału i pewnikiem niczym nas nie zaskoczy. Nie jest oczywiście zła, jest zdecydowanie więcej niż dobra, ale „Blacksad” to głównie przeżycie estetyczne. Warto pochwalić więc grafiki, bo to jeden z najlepiej narysowanych komiksów w historii. Juanjo Guarnido, który pocisnął również wybitną „Indyjską Włóczęgę”, jest idolem wielu odbiorców mojego ukochanego medium i mimo świetnych fabuł, jakimi może pochwalić się ta seria, to właśnie rysunki wywindowały ją już do miana klasyka, choć ma dopiero 6 tomów.
Nie ma innego wyjścia, jak zakończyć taką hura optymistyczną reckę łyżką dziegciu. W tej części być może jakimś problemem są nieco ciasne, małe kadry, mało tu panoram i planów totalnych, ale dzięki temu upchano solidną porcję fabuły i dialogów. Na swój sposób jest więc wszystko w porządku. Największym zgrzytem jest jednak to, że niniejszy album to dopiero pierwsza część dłuższej historii. Diabli wiedza, kiedy zostanie narysowana dwójka i to chyba jedyne mankamenty tego przezajebistego komiksu, bo nie wiem, czy intryga potoczy się równie dobrze co otwarcie opowieści. Niemniej zapowiada się mistrzowsko. Czekamy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz