sobota, 4 września 2021

Doktor Strange . Tom 1. Waid/Perez/Saiz

 


Chwiejnie przyjemnej przygody z Marvel Fresh ciąg dalszy, czyli wędrujemy dalej w poszukiwaniu świeżości w marce, która rzeczoną świeżością ma czelność się reklamować, najczęściej z marnym skutkiem. Od kiedy pamiętam, średnio kręciła mnie magia w superbohaterstwie. Różdżkowe fiu-bździu i mistyczne piruety miały w mojej ograniczonej makówce konkretne miejsce – fantasy, takie z elfami, krasnoludami i łasymi na złoto smokami. Moje zdanie zmieniły chyba dopiero komiksu z Johnem Constantine, ale do tej pory doszukuję się w tym trykociarskim czarostwie choć odrobiny oryginalnego podejścia.

 

 

Dlatego też często jestem rozczarowany, a Doktor Strange Marka Waida nieszczególnie tę tendencję zmienia. Naczelny czarownik Marvela traci moc i zaczyna tułać się w poszukiwaniu alternatyw. Brzmi spoko? No brzmi, dokładnie tak samo jak początek fabuły napisanej kilka lat wcześniej przez Aarona. Jasne, tym razem Strange w celu odzyskania umiejętności rzucania kul ognistych leci w kosmos i wątki rozwijają się w zupełnie inną stronę, ale ta bezczelna wtórność „Fresha” zaczyna mnie irytować, nastawia negatywnie do niezłego komiksu.

Bo taki jest ten nieszczęsny Strange Waida – wtórny w podstawowych założeniach, ale niezły, nie mniej i na pewno nie więcej. Fajnie, że Doktor Dziwago leci sobie po prostu w kosmos zamiast wędrować po multiwersum, rzadko mu się trafia okazje. Fajnie, że poznaje całkiem interesującą, obligatoryjnie ponętną (ech, konwergencja czy coś, wszyscy wiemy o co chodzi) technomantkę. Fajnie, że nadal ma zgryźliwego psa-ducha. Demoniczny prawnik, biurokracja kontrolująca cenę magii? Klawe pomysły! 

 



Niefajny za to jest niemalże natychmiastowy powrót do status quo i odzyskanie możliwości robienia rzeczonego fiu-bździu. Tu właśnie brakło ugryzienia tej magii z innej strony, tak poza bardzo nieśmiałą próbą. Może chociaż się Stefan uczy większego szacunku do technologii od nowo poznanej koleżanki? No nieszczególnie. Bardzo ciekawy świat nam pokazał Waid w tym Strange'u. Szkoda, że sam Strange jest w nim miałki i mało interesujący. 

 


 

Zadowala za to też to, co leci nam w patrzałki. Za większość wizualnej zawartości albumu odpowiada Jesús Saiz i chyba muszę przestać pisać "nie lubię sztampowego trykociarstwa, ale", bo kolejny raz niezbyt odkrywcza kreska okazuje się wystarczająca. Saiz jest z tej szkoły gładko cieniowanego semi-realizmu. Nie przesadza ze szczegółowością, zwłaszcza na drugim planie i nie kombinuje często z architekturą kadrów, ale jest bardzo dobrym rzemieślnikiem. Nie wali byków, ryje nie trącają kalkowaniem ze zdjęć, a kosmos i lasery z dupy wyglądają efektownie. W bonusie fragmenty rysowane przez Javiera Pina i świetnego Andresa Guinaldo – ładnie, różnorodnie i kolorowo. Dobra pozycja dla fanów Marvela, dobre czytadło i ładne rysunki, ciekawe spojrzenie na kosmos Marvela od strony magicznej. Do tego średnio ciekawy Strange we własnej osobie i z samych założeń zaprzeczenie obietnicy świeżych pomysłów. Ostatecznie nie jestem rozczarowany, Marvel Fresh do tej pory dał nam raczej gorsze tytuły, ale mogło być trochę lepiej. 

 

Autor: Rafał Piernikowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz