sobota, 18 września 2021

Batman. Death Metal. Snyder

 

 
Fajne to trykociarstwo, nie za mądre takie. Głupotki mają jednak swoje plusy. Weźcie takiego Scotta Snydera – wyciągając pranie przypadkiem złapie w jedną dłoń koszulkę z Ligą Sprawiedliwości, w drugiej trzymając pamiątkowy T-shirt z festiwalu Brutal Assault, wpadnie na bzdurny pomysł i usprawiedliwi go całkowicie niedorzeczną fabułą. Na następny dzień krótka rozmowa z włodarzami DC Comics i jeb, własna seria, dziesiątki spin-offów, oficjalny soundtrack i właściwie jeden z większych eventów ostatnich lat gotowy. Tylko arsenał absurdów  peleryniarskich i wyćwiczona przez lata tolerancja odbiorców na very-fucking-high-fantasy mogły pozwolić na zaistnienie czegoś takiego, jak „Dark Knights: Metal”. Naturalne jest, że maksymalnie przesadzone pierdolniki muszą eskalować jeszcze bardziej, więc teraz mamy już „Death Metal”.

Nie jestem w stanie udawać, że fabuła jest tutaj istotna. To całkowicie pretekstowa kontynuacja absurdalnie przegiętej zabawy w „better harder faster stronger”. Najźlejszy ze złych Batmanów i jednocześnie koszmar każdego dentysty triumfuje, rządzi zepsutą Ziemią, a niedobitki opornych knują, kryjąc się za miotłą. Buntownicze plany Wonder Woman osiągają pewny skutek oczywiście jedynie dlatego, że były częścią makiawelicznego planu Gacka Który Się Szczerzy. Ten szuka bowiem większej potęgi, bo mu szefowa zawadza, a większą potęgą od jakiegoś czasu są głównie pozostałości pewnego niebieskiego łysola, co to bez gaci latał w oryginale. No i napieprzają się potem, wcześniej zresztą też, speed-metalowy Superman z Batmanem-Darkseidem, Diana z Batmanem-dinozaurem, edgy Batman w prochowcu z wszystkimi rezerwowymi wariacjami nietoperka. Jest jeszcze Harleen Quinzel ujeżdżająca wielką Hienę, Lobo i wiele, wiele innych, totalna szajba.

Oczywiście ludzie zaznajomieni z poprzednimi wydarzeniami tej powalonej historii nie będą szczególnie zaskoczeni – to ciągle to samo, więcej, mocniej, coraz bardziej bezkrytycznie. „Batman: Death Metal” to takie przechodzące okres gimnazjalnego buntu dziecko żenady i zajebistości, ubrane w najbardziej przesadne ciuchy z RockMetalShopu i czytające pod kocem komiksy z lat 90. Może jestem kompletnie pomylony, ale w tym szaleństwie jest dla mnie metoda. Konsekwentnie utrzymywany poziom odklejenia od jakichkolwiek norm i głębszych ambicji nie pozostawia złudzeń, a humor wciąż przypomina, że nikt nie powinien tego całego chaosu brać na poważnie. Główny wątek, choć boleśnie mocno jedzie na krawędziowym kiczu, zadowala głównie natłokiem satysfakcjonująco mocnych (i durnych) momentów. Nazwanie tego dobrym komiksem byłoby zbrodnią, ale „zajebiste gówno” to, pomimo ordynarnej kolokwialności, najbardziej trafne określenie.

Pomaga też fakt, że album nie zanudza ciągłym toczeniem centralnego wątku, który na dłuższą metę mógłby się przejeść. Dostajemy masę mniejszych historii – lepszych i gorszych, jak to często bywa przy udziale różnych autorów. Groteskowa geneza Króla Robinów autorstwa Petera J. Tomasi’ego i pustynne post-apo Chipa Zdarsky’ego to jedne z mocniejszych, ale poza nimi trafiają się króciutkie i kompletnie zbędne pierdółki. Już w ramach jednego wątku ten komiks bywa paradą totalnie przypadkowych pomysłów, a tu dostajemy jeszcze inne spojrzenia na inne sprawy. Kompletny bajzel, który w kupie trzyma jedynie (jakimś cudem skutecznie) koncepcja staroszkolnego, metalowego szaleństwa.

Wizualnie też jest dziko. Chyba dzięki automatycznemu wyłączeniu ostatków myśli krytycznej i oddaniu się szaleńczej zabawie przypomniałem sobie, że potrafię po prostu, tak bez narzekań na sztampowe trykociarstwo, cieszyć się kreską Grega Capullo. Trzon albumu jest narysowany po prostu porządnie, kadry odwalają robotę reżyserską, dynamika sprawnie prowadzi oko, nie brakuje szczegółów, a dezajny pokręconych antagonistów sprawiają radość. Najbardziej jednak ucieszyły mnie występy gościnne takich rysowników jak Riley Rossmo, Francesco Francavilla, D.W. Johnson i Eduardo Risso. Skrzynka srebra, w której znajdzie się zarówno trochę węgla, jak i kilka diamencików.

Do odwalenia takiej maniany jest potrzebna jakaś wolność autorska. Jasne, projekty, w których scenarzysta miał całkowicie wolną rękę zwykle kojarzą nam się z jakimiś patetycznymi, głębokimi bajaniami, gdzie psychoanaliza ściga się z psychodelą. Snyder wolał być jednak psychofanem, maniakiem krawędziowości, metalu i motywów, których teoretycznie nie znoszę z osobna. Podane razem jakimś cudem nadal robią na mnie ogromne wrażenie i choć „Batman: Death Metal” jest chyba kwintesencją tego, co krytycy uważają za debilne w trykociarstwie, to jest też dla mnie ukoronowaniem radosnego, gówniarskiego ubawu. Chyba po prostu od miałkich głupot wolę głupoty konkretne. Czekam tylko jeszcze na „Batman: Black Metal” i idąc dalej, „Doom Metal”, „Sludge Metal” i utrzymany w konwencji ujaranej komedii „Stoner Metal”. Dojcie tę kurę złote jaja znoszącą.

Autor: Rafał Piernikowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz