Naklepałem Wam już kiedyś rekomendacje poprzednich tomów: klik, klik. Jeśli macie wątpliwości co do tego, czy sięgnąć po „Hellblazera” Ennisa, to odsyłam najpierw do tych tekstów. Niemniej mam nadzieję, że z mojej dzisiejszej bazgraniny wyniknie jasno – ta seria to rzecz ze wszech miar godna uwagi. O ile tylko nie macie zbyt delikatnych podniebień, bo ostatecznie sporo lata tu bluzgów piekielnych, kwaśnych od Guinnessa rzygów, muzyki The Pogues, a i pojawiają się nawet ostre sceny gore. No ale przecież, jeśli o urban horror idzie, to jest to, co tygryski kochają najbardziej.
Od strony fabularnej jest bardzo ciekawie i co istotne, Ennis nie stroni od elementów obyczajowych, przez co dostajemy coś więcej niż tylko horror z egzorcystą w roli głównej. Czuć, że autor chce iść drogą swojego wybitnego poprzednika, Jamiego Delano, który w tej materii pozostaje do dzisiaj niedoścignionym wzorem. Bardzo istotne dla Ennisa staje się ukazanie Constantine’a jako człowieka z krwi i kości, dręczonego problemami natury emocjonalnej. Bardzo ciekawy na tle całej opowieści wydaje się całkiem oderwany od kontinuum zeszyt opowiadający o byłej dziewczynie naszego egzorcysty – Kit Ryan – który w całości dzieje się w Belfaście od lat targanym konfliktem. To szansa dla Ennisa na pokazanie, że umie pisać również historie inne od tych typowo gatunkowych i fantastycznych. Młody wówczas autor buńczucznie dowodzi swojej pozycji jako jednego z najlepszych pisarzy w branży i na pewno nie jest byle wyrobnikiem.
Grafikami do tej części zajął się głównie Steve Dillon. Nie jestem jego fanem, ale to autor, który do ilustrowania „Hellblazera” dostał się po dużo gorszych rysownikach, co zdecydowanie wpływa na jego korzyść, bo na ich tle widać, że ma niewątpliwy talent i świetnie rozumie się w pracy z Ennisem. To zresztą początek długiej przyjaźni obu, bo przecież za chwilę będą przez wiele lat ciągnąć razem „Kaznodzieję”.
Ennisowski run „Hellblazera” niniejszym został domknięty. To była piekielnie dobra, szalona przejażdżka, w którą zabrał nas ostro pojebany, wówczas jeszcze bardzo młody, Irol. To bodaj najlepszy trip, jaki kiedykolwiek nam zafundował. Sam cenię jego „Hellblazerowy” run bardziej nawet niż „Kaznodzieję”, bo nie ma tu fabularnych mielizn charakterystycznych dla końcówki tego drugiego tytułu. Jego wizja przygód Johnna Constantine to, nic dodać, nic ująć, żelazna klasyka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz