Ósmy tom jednego z najwspanialszych komiksów superbohaterskich, jakie przyszło mi czytać. Z początku byłem jeszcze trochę nieufny wobec serii Kirkmana (to ten panopek od „Żywych tropów”), ale obecnie, gdy jesteśmy już za półmetkiem, nie mam wątpliwości co do jakości. „Invincible” to majstersztyk, który musi stać w biblioteczce każdego szanującego się miłośnika trykotów. Powiem więcej, to jedna z najlepszych serii w historii komiksu.
Niniejszy tom oczywiście kontynuuje wątki z poprzedniej części. Wojna z Viltrum dobiegła końca. Niedobitki super rasy zagnieździły się na ziemi, by podstępnie łączyć swoje DNA z mieszkańcami naszej planety i dać szansę na odrodzenie się potęgi swojego imperium. Koalicja planet nie chce jednak na to pozwolić i postanawia zesłać na ziemię groźny wirus, który ma wybić Viltrumian do nogi. Problem w tym, że może on dotknąć również ziemian. Sytuacja ta zrodzi niesnaski między sojusznikami i nastawi przeciw sobie niegdysiejszych przyjaciół. Nie będę zdradzał, jak wszystko się potoczy, ale możecie spodziewać się jak zwykle nieoczekiwanych zwrotów akcji i sporej ilości kalesoniarskiej rozpierduchy.
Poprzedni tom „Invincible” należy do moich ulubionych z tego cyklu. O dziwo w tej odsłonie akcja nie zwalnia nawet na chwilę i szczytowy moment serii trwa. Prócz głównej fabuły mamy tu jeszcze świetny przerywnik opowiadający o Robocie i Monster Girl, który wspaniale poszerza uniwersum „Niezwyciężonego”.
Grafikami do tego tomu w większości jak zwykle zajął się Ryan Ottley (kilkakrotnie wspierany przez Cory Walkera, który jednak operuje tak podobnym stylem, że jego ingerencja jest nie do zauważenia). To totalny mistrzunio w swojej kategorii, który znakomicie łączy styl realistyczny z odrobiną cartoonu. Jego rysunki są przy tym bardzo dynamiczne, a rozpięte na całe strony sceny walk i wszelkiej rozpierduchy wypadają genialnie.
Kirkman jest znakomitym rzemieślnikiem. Z dużym powodzeniem udowadnia, że świetnie rozumie konwencję superbohaterską. Co więcej, nie ma zamiaru jej dekonstruować jak dajmy na to Alan Moore. Wiem, zawsze używam tego porównana, no ale do czego porównywać wybitne superhero, jak nie do prac Bestii z Northampton? Amerykanin po prostu wykorzystuje wszystko, co w tym nurcie najlepsze, by opowiedzieć swoją historię. Przy okazji udaje mu się omijać fabularne zbuki, którymi aż tętnią typowi przedstawiciele gatunku. Z jednej strony nie musi silić się na bycie oryginalnym, z drugiej podaje nam produkt najwyższej jakości w swojej klasie i o dziwo pozbawiony przywar trawiących typowe superhero robione dla mayorsów. Jeśli macie ochotę na dobre trykoty, koniecznie kupujcie „Invincible”, mało kto umie lepiej w te klocki niż Kirkman i Ottley.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz