„DMZ” to komiks osadzony w niedalekiej przyszłości, tylko pisany z perspektywy lat 2000, gdy – co bardzo istotne – jeszcze świeże były lęki po 11 września. Autor scenariusza, Brian Wood wpadł na pomysł rozpętania w fikcyjnej Ameryce kolejnej wojny domowej, której epicentrum znalazło się w Nowym Yorku, między innymi na Manhattanie, pępku świata. W środek gorących, często mocno upolitycznionych wydarzeń Wood wpycha swojego bohatera Matthew Rotha (nazwanego po Philiphie Rothcie), młodego dziennikarza, który staje się jedyną osobą trzymającą rękę na pulsie strefy wojny. Wykorzystując fikcyjny konflikt i bohaterów gromadzących się wkoło Matthy'ego Wood opowiada historie o zwykłych ludziach próbujących przeżyć w nieciekawych, iście wojennych czasach. I tu leży siła tego komiksu, bo ukazanie codzienności pod ostrzałem snajperów to jego największa wartość.
Przy pierwszym tomie (jak i przy recenzowaniu jego serii „Ludzie północy”) zarzucałem Woodowi, że nie napisał dobrze bohaterów. Teraz muszę wszystko odszczekać, bo spora część tomu (kilka zeszytów) skupia się tym razem na postaciach pobocznych. Każdemu z osobna poświęcony jest cały zeszyt. Niby nie dużo, ale daje to większy wgląd w ich charaktery i życie. Niemniej i tak służą scenarzyście głównie do innych celów – opowiadania przez ich pryzmat o konflikcie, opinii publicznej kształtowanej przez dziennikarzy i o mieście targanym wojną, które dalej jest głównym bohaterem tej historii. Czyni to z „DMZ” komiks niecodzienny w katalogu świętej pamięci Vertigo, który można postawić obok „Transmetropolitan”. Trzeba jednak zaznaczyć, że dziełu Wooda brak groteskowości komiksu Ellisa, a sam Matthew nie jest takim skończonym cynikiem, jak Pająk Jeruzalem. Niemniej, mimo iż jego seria nie jest komediowa, od tych porównań Wood się nie uwolni. Trudno mi jednoznacznie powiedzieć czy przegrywa, czy wygrywa, mimo iż nie jestem psychofanem obu tytułów. Opowieści różnią się już przy samym rdzeniu. Dzieło Ellisa w dużej mierze było portretem postaci, a w przypadku Wooda to szkic targanego konfliktem miasta.
Większością grafik w tym tomie zajął się Riccardo Burchielli. To bardzo zdolny rysownik, w którego warsztacie czuć między innymi fascynację streetartem, co idealnie pasuje do uber miejskiej atmosfery tej opowieści. Burchielli nadaje się do ilustrowania „DMZ” znacznie bardziej niż do wikińskiej opowieści, bo warto zaznaczyć, że brał też udział w nadawaniu kształtu warstwie plastycznej „Ludzi północy”.
Mam wrażenie, że za bardzo posłodziłem w tym tekście Woodowi, więc na koniec dorzucę trochę dziegciu do beczki miodu. Ten komiks nie jest wybitny. Jest dobry, ale to wszystko. Owszem, będę go prawdopodobnie czytał do końca, ale wątpię, czy zostanie w mojej kolekcji. Wood to niestety tylko rzemieślnik i jego autorskim dziełom brak szaleństwa i genialności „Skalpu” Aarona czy „Ciminal” Brubakera. Jednak jeśli jesteście fanami Vertigo, to chcecie „DMZ” przeczytać, żeby uzupełnić sobie obraz katalogu Waszej ulubionej oficyny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz