Jacques Peupiler to prywatny detektyw odnajdujący zaginione przedmioty i kawał harpagana. Tak się składa, że posiada bardzo przydatną w swoim fachu umiejętność – mianowicie umie rozmawiać z martwymi rzeczami takimi jak radia, kubki do kawy czy bilbordy reklamowe. Tak, wszystko wkoło do niego mówi. Owszem, zdaję sobie sprawę, że może to brzmi nieco niedorzecznie, ale fabuła ogólnie trzyma się kupy i ten zabieg fabularny uważam za trafiony, bo najzwyczajniej urozmaica dość sztampową historię detektywistyczną. Pewnego dnia główny bohater dostaje niecodzienne jak na siebie zadanie odnalezienie córki pewnej dużej szychy. Dziewczyna prawdopodobnie została porwana i znajduje się w złych rekach. Peupiler rusza jej tropem.
„Miasto wyrzutków” to do bólu urbanistyczny komiks. Najlepiej opiszę jego zwartość, klasyfikując go jako neonoir, a do tego to ten rodzaj opowieści, w którym ważnym bohaterem po jest właśnie miasto, które siłą rzeczy staje się niemym (Ha! Nie do końca. Wszak przedmioty mówią do Jaquesa) narratorem tej opowieści. Wszystko wyszło tak sprawnie, że nie boję się porównać tego albumu do dzieł Franka Millera, który bardzo podobnie traktuje metropolie w swoich komiksach, często oddając jej najczarniejsze zakamarki bardzo drobiazgowo. Jeśli więc szukacie dobrego, mocnego czarnego kryminału to w „Miasto wyrzutków” walcie jak w dym.
„Miasto wyrzutków” to do bólu urbanistyczny komiks. Najlepiej opiszę jego zwartość, klasyfikując go jako neonoir, a do tego to ten rodzaj opowieści, w którym ważnym bohaterem po jest właśnie miasto, które siłą rzeczy staje się niemym (Ha! Nie do końca. Wszak przedmioty mówią do Jaquesa) narratorem tej opowieści. Wszystko wyszło tak sprawnie, że nie boję się porównać tego albumu do dzieł Franka Millera, który bardzo podobnie traktuje metropolie w swoich komiksach, często oddając jej najczarniejsze zakamarki bardzo drobiazgowo. Jeśli więc szukacie dobrego, mocnego czarnego kryminału to w „Miasto wyrzutków” walcie jak w dym.
Rysunek w tym albumie to dość nowoczesna robota, charakterystyczna dla dzisiejszego komiksu niezależnego. To jednak cały czas przyzwoite rzemiosło, żadna amatorka i trzeba przyznać, że nie rzuciło autora w jakieś niestrawne artystyczne rejony. Jego styl przede wszystkim świetnie nadaje się do opowiedzenia historii, którą nam zaprezentował. Owszem, rysunek może być niestrawny dla fanów realistycznej kreski, bo bliżej mu do obskurwiałego undergroundu niż do Thorgala, ale reszta powinna czuć się ukontentowana. Jeśli zostałbym przyparty do muru i miał do czegoś porównać kreskę Juliena Lamberta, to powiedziałbym, że jego prace to połączenie Scotta Pilgrima z twórczością Franka Millera. Kolory zostały położone komputerowo, ale na tyle umiejętnie, że nie kaleczą tego dzieła, które jest dostatecznie mroczne. To rzecz stworzona z bardzo dobrym wyczuciem, stylowa a gdzie trzeba należycie groteskowa.
Przyznam szczerze, sięgnięcie po ten komiks po „X-Menach” Jima Lee było dobrym pomysłem. Odpocząłem od siermiężnego najtisowego mainstreamu i muszę przyznać, że jestem bardzo zadowolony z lektury. Jedynym moim problemem jest to, że nie wydano całości naraz. Komiks bowiem został podzielony na dwa tomy i mimo domknięcia niektórych wątków pozostaliśmy z otwartą historią. Pewnikiem do premiery drugiej odsłony zapomnę wszystko, co się w tej części wydarzyło. No cóż, podobało mi się na tyle, że przy premierze następnego tomu chętnie powtórzę pierwszy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz