Nastoletni Mark Greyson odkrywa w sobie supermoce. Nie jest to dla niego zaskoczeniem, bo jego ojciec Omni-Man jest najsilniejszym superbohaterem na ziemi i przygotowywał syna na to, że będzie musiał przejąć po nim schedę. Rzeczywistość jednak nie okazuje się bajkowa i Omni-Man niespodziewanie zniknął z planety Ziemia, zanim zdążył do końca przygotować syna (nie mogę powiedzieć dlaczego bo byłby to potężny spoiler), zostawiając go samemu sobie. Opiekę nad Markiem przejmuje rząd, który wysyła go w przeróżne miejsca, gdzie akurat potrzebna jest jego pomoc. Chłopaka otaczają też zastępy innych superbohaterów, zrzeszonych pod amerykańską flagą.
Dostajemy więc dość radosne i mocno rozbudowane uniwersum pokrewne tym z DC i Marvela. Tylko takie (seria powstała dla niezależnej oficyny Image), w którym nikt nie siedzi nad autorem z batem mówiąc „to można, tego nie można”. Wychodzi to tej serii na dobre. Tak, to powiew świeżości, ale nie spodziewajcie się tu jakiejś dekonstrukcji mitu superbohaterskiego. Ten komiks jest aż przesiąknięty zachwytem nad możliwościami fabularnymi, jakie daje gatunek i sprytnie powiela wszystko, co najlepsze w głównonurtowych opowieściach tego typu. Ważnym, mocno rozbudowanym elementem całej układanki są tematy obyczajowe, związane z życiem prywatnym Marka. Tematy, na dodatek, bardzo interesująco przecinają się z losami jego zamaskowanego alter-ego, tworząc symbiozę i dość realistyczny (o ile takie rzeczy mogą być realistyczne) obraz bycia herosem w rajtuzach. Komiks podejmuje przykładowo motyw tego jak superbohaterstwo wpływa na bliskich ludzi głównej postaci – jego matkę i dziewczynę.
Wpadłem w tę serię jak śliwka w kompot i z utęsknieniem czekam na kolejne tomy – ma być 12. Być może nie jest to arcydzieło, ale jeśli to tylko czytadło, to najwyższych lotów. Skutecznie rozpala chęć dowiedzenia się co będzie dalej. Wśród innych serii superbohaterskich „Invicible” wyróżnia totalna spójność i konsekwencja, bo to seria od początku do końca tworzona przez tych samych autorów. Drobne elementy, ledwie zaznaczone w poprzednich tomach, zaczynają nabierać z czasem większego znaczenia, więc wszystko wydaje się tu przemyślane w najdrobniejszych szczegółach.
Prócz rewelacyjnego scenariusza Kirkmana komiks ten ma niezgorsze grafiki Ryana Ottleya. Autor rysuje realistycznie, z niewielką domieszką cartoonu. W jego pracach jest obecny duży dynamizm i zrozumienie konwencji. Jego charakterystyczny styl sprawia, że „Invincible” wyróżnia się w zalewie komiksów superbohaterskich, a przy tym nie popada w artystowską manierę i idealnie współgra z naładowanym akcją scenariuszem. Rysunek Ottleya świetnie absorbuje też komputerowo nakładane kolory autorstwa Billa Crabtree, które mimo dużej oczojebności nie popadają w totalny kicz. Wszyscy autorzy spotkali się w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie i z ich pracy wyszło coś, co będzie długo pamiętane i nieszybko się zestarzeje.
Tradycyjnie (już trzeci raz) tekst skończę porównaniem do mistrza – to jest zupełnie inny sposób pisania komiksu superbohaterskiego niż ten, który do medium wniósł Alan Moore. Wychodzi to tej serii na dobre, bo Kirkman musiał być świadomy, że z genialnym Brytyjczykiem nie ma co konkurować. Na szczęście wcale nie musiał. Ma swojego „Invincible”, twór zarazem będący peanem pochwalnym gatunku jak i dziełem osobnym, którym autor zapisze się w historii komiksu złotymi zgłoskami.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz