Mam spory problem z dużymi, komercyjnymi filmowymi produkcjami. Po seansie
zazwyczaj nic nie pamiętam. Nie odczuwam też zbyt wielkiej satysfakcji, nie
potrafię się utożsamić z bohaterami, a mój mózg wyłącza się w czasie scen akcji.
Nie ma też mowy o pozytywnych emocjach, większość tych filmów mnie irytuje albo
wpędza w depresję. Gdyby ekranizować album Tomasza Grządzieli (kryjącego się
pod pseudonimem Spell) to adaptacja musiałaby być właśnie wielkim
blockbusterem. Rysunkowe opowieści rządzą się jednak innymi prawami niż filmy i
jestem pewien że nigdy do takiej adaptacji nie dojdzie. Bowiem autor za miejsce
akcji nie wybrał futurystycznych metropolii rodem z komiksu Moebiusa a protagonistami
nie uczynił superherosów. Fabułę osadził na szynach polskiej komunikacji
miejskiej, a główne role oddał ludziom o twarzach ciosanych z kartofla.
Poranek. Trójmiasto. Miejsce akcji – wnętrze tramwaju. Zapełniają go liczne
indywidua. Pot śmierdzi spod pach, dresy troglodytów szeleszczą, babcie w
moherowych beretach stukają laskami o podłogę i próbują przepchnąć się jak
najszybciej na miejsca siedzące, by przypadkiem nie podsiadła ich
wykolczykowana młodzież. Motorniczy (kobieta motorniczy – zabijcie mnie, nie
wiem jak to odmienić) ze skłonnościami do depresji siada za sterami. Nikt nie
przypuszcza że zaraz nastąpi Hitchcockowskie trzęsienie ziemi „na miarę naszych
możliwości”: do tramwaju wejdą kanary, a potem akcja zacznie nabierać tempa. Od
tego momentu groteskowy rollercoster polskiej rzeczywistości zaczyna się
rozpędzać, uzupełniany wciąż nowymi atrakcjami. Znajdziemy tu pojedynki żywcem
wyjęte z mainstremowych anime, spektakularne sceny pościgów, kraksy, robota do
zadań specjalnych (stworzonego w tajnych laboratoriach MPK) i wiele innych elementów
wyciągniętych żywcem z największych
hitów (czasem dosłownie cytowanych) światowej popkultury. Z tą tylko różnicą, że zostały okraszone
sporą dawką turpizmu, zakazanych twarzy i twardo osadzone w naszej codzienności.
Autor zapewne odżegnałby się od takich porównań, ale grający w tym komiksie
pierwsze skrzypce tramwaj i pasażerowie, którzy znaleźli się na jego pokładzie,
siłą rzeczy można odczytać jako metaforę naszego kraju i jego obywateli, którzy
gnają jak banda lemingów nad skraj przepaści, przy okazji biorąc się między
sobą za łby.
Debiutancki album Grządzieli jest całkowicie pozbawionym dialogów (autor
stroni nawet od onomatopei). Ten rodzaj wypowiedzi za pomocą medium obrazkowego
uważany jest często za najtrudniejszą formę komiksową. Twórcy niemych opowieści
rysunkowych, którzy wielbieni są dziś przez czytelników, zazwyczaj czerpią dużo
z języka filmu, stawiają na szczegółową sekwencyjność, i te elementy znajdziemy
również w warsztacie Grządzieli. Nie jest jednak tak, że autor zdradza komiks –
tak jak Szwajcar Thomas Ott, którego nerwica natręctw zaprowadziła w
warsztatową ślepą uliczkę i bliski już jest tworzenia „ułomnego kina”- bo u Spella proporcje są idealnie wyważone. Jest tu wykorzystywana duża doza skrótowości,
piktogramu, komiksowej dynamiki, jedynie mądrze uzupełniona takimi elementami
jak filmowe kadrowanie. Grędziela nie ma kompleksów związanych z tym, że tworzy
w obrębie medium kojarzonego z historyjkami dla dzieci. Jego styl czerpiący na
równi z estetyki głębokiego cartoonu i rysunku semirealistycznego, doprawiony
wyrazistą, jaskrawą kolorystyką wręcz to celebruje.
„Ostatni przystanek” nie jest objawieniem nowego wielkiego twórcy, ale jak
na debiutanta to wyjątkowo dobry album. O niebo lepszy niż recenzowany ostatnio
przeze mnie „Niedźwiedź”. Dlaczego wspominam o komiksie Kurta i Śledzińskiego?
Ano dlatego, że komiks Spella wywodzi się z wprost z tradycji „produktywnych” i
jest znakomitym przykładem na to, jak duży wpływ wywarł ów magazyn na następne
pokolenie twórców, i ich podejście do komiksu rozrywkowego. Nie będę ukrywał,
że chętnie zobaczyłbym Grządziela jako jednego z ludzi, którzy zajęliby się
tworzeniem spin offów „Osiedla swoboda”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz