Mamy w Polsce szczęście do pirackich komiksów. To już trzeci - po znakomitej "Wyspie Burbonów" i "Piracie Izaaku" - tytuł w tej konwencji, który warto mieć na półce. O ile jednak prace stworzone przez duet Trondheim/Apollo i Christopha Blaina określić można jako komiksy z wyższymi aspiracjami, to "Long John Silver" jest lekturą stricte gatunkową.
Trzeba jednak zaznaczyć, że mimo tego iż luźna kontynuacja "Wyspy Skarbów" Stevensona jest komiksem mainstreamowym, to daleko jej do pozycji pokroju "Piratów z Karaibów". Nie ma tu ni krzty infantylizmu, a do oczarowania czytelnika twórcy nie potrzebują zagrywek rodem z blockbusterów. W komiksie Dorisona i Lauffeaya trudno szukać stycznych z poetyką Kina Nowej Przygody. Opowieść budowana jest głównie dialogami, akcja dzieje się w ciasnych kajutach, pomieszczeniach i na pokładzie. Nie ma abordaży i bitew morskich, jest za to krwawa rzeź w środku nocy i skrytobójstwo. Nad wszystkim wisi apokaliptyczna atmosfera i nietrudno znaleźć tu analogię do "Jądra Ciemności", przez co pod warstwą frankofońskiego komiksu głównego nurtu siedzi gdzieś "Moby Dick" i duch przynależny kinu Herzoga. Z drugiej strony próżno szukać tu intelektualnego ciężaru, bo owe motywy funkcjonują na tej samej zasadzie, co zapożyczony z "Odysei kosmicznej" Monolit w "Szninklu" - czytelnik sam może sobie tutaj sporo dopowiedzieć, ale na dobrą sprawę może też odczytać "Long John Silvera" po prostu jako przygodową opowieść o piratach.
Już bardzo rzadko mam okazję obcować z tak klasycznym w formie europejskim komiksem. "Long John Silver", w przeciwieństwie do niedawno recenzowanej przeze mnie serii "Orbital", mógłby być narysowany wczoraj lub równie dobrze trzydzieści lat temu. Nie znajdziemy tu zapożyczonych z filmu metod opowiadania obrazem, czy dodających akcji dynamiki, a narracji szybkiego rytmu, quasi-amerykańskich sposobów komponowania plansz i kadrowania. Chciałoby się powiedzieć, że "Long John Silver" to komiks przede wszystkim dobrze napisany, bo jeśli idzie o sekwencyjność pozbawiony jest fajerwerków, lecz podpierający fabułę realistyczny rysunek jest wysokich lotów i świetnie sprawuje swoją funkcję - jest swobodny, nieco niedbały, bardzo dobrze spajający narrację. Kolory (zdaje się że głównie akwarele), które osobiście położył sam rysownik, są stonowane i mroczne. Co istotne dla pirackiego komiksu - marynistyczne krajobrazy można by było wycinać i wieszać na ścianie. Zapierają dech i dorównują malarstwu tego sortu.
Po przeczytaniu trzech tomów "Long John Silvera" naszła mnie pewna refleksja. Ze względu na nadmierną eksploatację w poprzednich dwóch dekadach, cytaty i parafrazy w literaturze i kinie dotknęło zmęczenie materiału i obecnie nie działają już tak przekonująco. Komiks pozostaje dziś chyba jedyną dziedziną sztuki w której postmodernistyczne przetwarzanie dalej się sprawdza. Paradoksalnie, po lekturze komiksu nie mamy wrażenia obcowania z przejaskrawioną, kiczowatą karykaturą - a tym najczęściej bywają współczesne filmy tego typu - a z prawdziwym, pełnym szacunku hołdem. To ciekawa zależność. Wystarczy porównać znakomity cykl "Murena" z iście komiksowym serialalem "Rzym", "Usagi Yojimbo" z "Kill Billem" czy właśnie "Long John Silvera" z "Piratami z Karaibów".
Genialny komiks, który aż prosi się o wznowienie w wydaniu zbiorczym.
OdpowiedzUsuń