Wydawnictwo Centrala powoli staje się bardzo istotnym elementem krajobrazu naszego rynku komiksowego. Poznańska oficyna nie boi się stawiać na tytuły eksperymentalne, awangardowe i niejednoznaczne w ocenie. Są to często pozycje tak niszowe (ukazujące się nierzadko w nakładzie zaledwie 300 egzemplarzy), że prawdopodobnie żaden inny wydawca nie zdecydowałby się na ich publikację. Mimo że to nie z ich stajni wyszły najlepsze tegoroczne premiery (pulę zapewne zgarną wydane przez Timof Comics grube tomiszcza firmowane nazwiskami cenionych twórców), w moim rankingu – ze względu na nietuzinkową ofertę i to, że ich działalność podszyta jest misją propagowania komiksu artystycznego – zasłużyli na miano wydawnictwa roku. Oprócz nieznanych, podziemnych autorów, w ich katalogu czasem pojawiają się jednak pewniaki z dużych zachodnich wydawnictw niezależnych. Tym razem sięgnęli do oferty znakomitej kanadyjskiej oficyny Drawn & Quarterly, by przedstawić nam jednego z najbardziej obiecujących współczesnych twórców – Toma Gaulda.
Szkocki rysownik popularność zdobył jako autor komiksów prasowych i ilustracji publikowanych między innymi w „Guardianie” i „New York Timesie”. „Goliat” to jego pierwsza pełnometrażowa historia i nietrudno zauważyć, że jest pracą oddalającą się od poetyki, jaką prezentuje w swoich gazetowych stripach, w których próbuje zazwyczaj zawrzeć sporo treści, a przy tym zaprezentować gag, opowiedzieć błyskotliwą historyjkę i rozśmieszyć czytelnika. W „Goliacie” porzuca to na rzecz kreowania melancholijnej atmosfery i snuje poetycką opowieść o egzystencjalnej wymowie, dotykającą spraw fundamentalnych. Widać, że mimo sukcesów pragnie rozwijać się jako artysta i jako człowiek.
To nie pierwszy biblijny komiks Toma Gaulda. Wcześniej, dla interesującej, cyklicznej antologii „Kramers Ergot”, stworzył krótką historię o budowie arki, opowiedzianą z perspektywy synów Noego. Jednak dopiero w „Goliacie” przedostaje się w swojej twórczości na inny poziom. Scenariusz oparty na starotestamentowej przypowieści staje się pretekstem do snucia historii czerpiącej garściami z kontemplacyjnego kina, sytuującej się gdzieś w okolicach twórczości Jima Jarmuscha. Olbrzym Goliat – tu scharakteryzowany jako filistyński urzędnik-niedojda, wykorzystywany jako straszak w wojnie psychologicznej – siedzi, rozmawia z giermkiem i „czeka na Godota”, który na jego nieszczęście tym razem postanawia się objawić. Programowa przewidywalność tej historii sprawia, że – w opozycji do wydźwięku sztuki Becketta – chciałoby się ją odczytywać jako przypowieść o nieuniknionym. Przedstawienie fabuły z perspektywy Goliata, którego autor kreuje na melancholijnego poczciwca, jest dość przewrotne, bo postać ta w świadomości czytelników funkcjonuje jako złoczyńca. Podkreśla to, jak bardzo jesteśmy bezradni wobec roli, która została nam przypisana. „Goliat” to także historia człowieka, który wbrew swoim predyspozycjom oraz wbrew swojej woli staje się trybem w machinie i mimo że zdaje się równie dobrze co czytelnik wiedzieć, jaki los go czeka, godzi się z przeznaczeniem, z pokorą przyjmuje rolę kozła ofiarnego. Jeśli rozpatrywać ten komiks pod tym względem, moglibyśmy znaleźć w nim również związki z filmem „Serious Man” braci Coen, w którym kanwę scenariusza stanowiła przypowieść o Hiobie. Aczkolwiek, o ile tam fabuła była pewnym wezwaniem do konfrontacji z Bogiem, a bohater był często wewnętrznie rozdarty, w „Goliacie” znajdujemy całkowitą pokorę i pogodzenie się bohatera ze swoją dolą.
Ważnym elementem, jaki dostrzegamy w grafikach Gaulda, jest obsesyjne zestawianie dużego z małym. Jego postacie mają zazwyczaj monstrualne, obłe torsy z małymi głowami. Często stawia też miniaturowe ludziki w sąsiedztwie monumentalnych budowli lub wielkich robotów. Warto to podkreślić, bo nietrudno odnaleźć analogię dla takiego obrazowania w przypowieści o Dawidzie i Goliacie. Zarazem rysownik próbuje też przełamać schemat, który go prześladuje, bo w jego komiksie olbrzym jest słaby, a nikczemnych rozmiarów przyszły król żydowski – wyniosły i budzący grozę.
Z tytułów znanych polskiemu czytelnikowi „Goliatowi” Gaulda najbliżej jest do prac wybitnego norweskiego twórcy komiksowego – Jasona („Gang Hemingwaya”, „Stój”, „Psst”). Mimo że obaj stosują w swojej narracji minimalizm, warto zauważyć, że każdy z nich prezentuje zupełnie inną jego formę. Szkot posługuje się prostym piktogramem, Norweg natomiast estetyką, którą najłatwiej będzie opisać jako parafrazę disnejowskich animorfów z lat 20. W podobieństwach, które znajdziemy między nimi, nie chodzi więc o podobny styl czy, nie daj Boże, o to, że jeden drugiego kopiuje. Obu twórców łączy specyficzna wrażliwość i podejście do przedstawiania fabuły. Tak jak Gauld skorzystał z opowieści biblijnej, tak samo Jason często przemyca istotną treść i własne intencje pod utartymi schematami gatunkowymi.
Mimo że Tom Gauld opowiada w swoim komiksie starą biblijną historię, a oszczędne ilustracje nierzadko stylizuje nawet na prehistoryczne rysunki naskalne, tak naprawdę tworzy bardzo nowoczesny formalnie komiks, utrzymujący idealny balans między artystycznością, ascetycznym piktogramem a zajmującą opowieścią, wykraczającą siłą rażenia poza hermetyczne komiksowe środowisko. „Goliat” jest znakomitym okazem współczesnego komiksu autorskiego i przykładem tego, jak medium to – powoli zaczynające cierpieć na przesyt wzbudzającą coraz mniej emocji wśród czytelników obyczajową, historyczną i quasi-publicystyczną powieścią graficzną – szuka dziś nowych dróg, by dotrzeć do wymagającego odbiorcy.
Szkocki rysownik popularność zdobył jako autor komiksów prasowych i ilustracji publikowanych między innymi w „Guardianie” i „New York Timesie”. „Goliat” to jego pierwsza pełnometrażowa historia i nietrudno zauważyć, że jest pracą oddalającą się od poetyki, jaką prezentuje w swoich gazetowych stripach, w których próbuje zazwyczaj zawrzeć sporo treści, a przy tym zaprezentować gag, opowiedzieć błyskotliwą historyjkę i rozśmieszyć czytelnika. W „Goliacie” porzuca to na rzecz kreowania melancholijnej atmosfery i snuje poetycką opowieść o egzystencjalnej wymowie, dotykającą spraw fundamentalnych. Widać, że mimo sukcesów pragnie rozwijać się jako artysta i jako człowiek.
To nie pierwszy biblijny komiks Toma Gaulda. Wcześniej, dla interesującej, cyklicznej antologii „Kramers Ergot”, stworzył krótką historię o budowie arki, opowiedzianą z perspektywy synów Noego. Jednak dopiero w „Goliacie” przedostaje się w swojej twórczości na inny poziom. Scenariusz oparty na starotestamentowej przypowieści staje się pretekstem do snucia historii czerpiącej garściami z kontemplacyjnego kina, sytuującej się gdzieś w okolicach twórczości Jima Jarmuscha. Olbrzym Goliat – tu scharakteryzowany jako filistyński urzędnik-niedojda, wykorzystywany jako straszak w wojnie psychologicznej – siedzi, rozmawia z giermkiem i „czeka na Godota”, który na jego nieszczęście tym razem postanawia się objawić. Programowa przewidywalność tej historii sprawia, że – w opozycji do wydźwięku sztuki Becketta – chciałoby się ją odczytywać jako przypowieść o nieuniknionym. Przedstawienie fabuły z perspektywy Goliata, którego autor kreuje na melancholijnego poczciwca, jest dość przewrotne, bo postać ta w świadomości czytelników funkcjonuje jako złoczyńca. Podkreśla to, jak bardzo jesteśmy bezradni wobec roli, która została nam przypisana. „Goliat” to także historia człowieka, który wbrew swoim predyspozycjom oraz wbrew swojej woli staje się trybem w machinie i mimo że zdaje się równie dobrze co czytelnik wiedzieć, jaki los go czeka, godzi się z przeznaczeniem, z pokorą przyjmuje rolę kozła ofiarnego. Jeśli rozpatrywać ten komiks pod tym względem, moglibyśmy znaleźć w nim również związki z filmem „Serious Man” braci Coen, w którym kanwę scenariusza stanowiła przypowieść o Hiobie. Aczkolwiek, o ile tam fabuła była pewnym wezwaniem do konfrontacji z Bogiem, a bohater był często wewnętrznie rozdarty, w „Goliacie” znajdujemy całkowitą pokorę i pogodzenie się bohatera ze swoją dolą.
Ważnym elementem, jaki dostrzegamy w grafikach Gaulda, jest obsesyjne zestawianie dużego z małym. Jego postacie mają zazwyczaj monstrualne, obłe torsy z małymi głowami. Często stawia też miniaturowe ludziki w sąsiedztwie monumentalnych budowli lub wielkich robotów. Warto to podkreślić, bo nietrudno odnaleźć analogię dla takiego obrazowania w przypowieści o Dawidzie i Goliacie. Zarazem rysownik próbuje też przełamać schemat, który go prześladuje, bo w jego komiksie olbrzym jest słaby, a nikczemnych rozmiarów przyszły król żydowski – wyniosły i budzący grozę.
Z tytułów znanych polskiemu czytelnikowi „Goliatowi” Gaulda najbliżej jest do prac wybitnego norweskiego twórcy komiksowego – Jasona („Gang Hemingwaya”, „Stój”, „Psst”). Mimo że obaj stosują w swojej narracji minimalizm, warto zauważyć, że każdy z nich prezentuje zupełnie inną jego formę. Szkot posługuje się prostym piktogramem, Norweg natomiast estetyką, którą najłatwiej będzie opisać jako parafrazę disnejowskich animorfów z lat 20. W podobieństwach, które znajdziemy między nimi, nie chodzi więc o podobny styl czy, nie daj Boże, o to, że jeden drugiego kopiuje. Obu twórców łączy specyficzna wrażliwość i podejście do przedstawiania fabuły. Tak jak Gauld skorzystał z opowieści biblijnej, tak samo Jason często przemyca istotną treść i własne intencje pod utartymi schematami gatunkowymi.
Mimo że Tom Gauld opowiada w swoim komiksie starą biblijną historię, a oszczędne ilustracje nierzadko stylizuje nawet na prehistoryczne rysunki naskalne, tak naprawdę tworzy bardzo nowoczesny formalnie komiks, utrzymujący idealny balans między artystycznością, ascetycznym piktogramem a zajmującą opowieścią, wykraczającą siłą rażenia poza hermetyczne komiksowe środowisko. „Goliat” jest znakomitym okazem współczesnego komiksu autorskiego i przykładem tego, jak medium to – powoli zaczynające cierpieć na przesyt wzbudzającą coraz mniej emocji wśród czytelników obyczajową, historyczną i quasi-publicystyczną powieścią graficzną – szuka dziś nowych dróg, by dotrzeć do wymagającego odbiorcy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz