środa, 19 października 2011

Dziecię Boże - Cormac McCarthy


Zacznę już tradycyjnie - "Dziecię Boże" to kolejna książka McCarthy'ego, która pozostawia recenzenta bezradnym. Z ciekawością przeszukiwałem internet i czytałem recenzję za recenzją. Żadna nie była warta funta kłaków. Moja zapewne też nie będzie. Dopełniam jednak formalności - bo postanowiłem napisać o każdej książce McCarthy'ego. Mówię jednak od razu, że mój tekst nie jest wymuszony. O "Dziecięciu Bożym" można powiedzieć sporo, ale niekoniecznie będzie to miało jakikolwiek sens, bo - jak już wspomniałem w poprzednich recenzjach - nie przedstawi Wam to magii prozy Cormaca. Jeśli jeszcze nie mieliście z nią styczności, to będzie lepiej, jeśli darujecie sobie lekturę dalszej części tekstu i po prostu skierujecie się do najbliższej księgarni...

Z poprzednich powieści "Dziecię Boże" najbardziej przypomina "Strażnika Sadu". Książki te łączy zarówno tematyka wykluczenia społecznego jak i poetyckość stylu. Widać jednak, że autor eksperymentował ze swoim warsztatem, uważnie cedzi swoją prozę stawiając na niedopowiedzenie i oszczędność. Efekt okazał się piorunujący. Zaryzykuję stwierdzenie, że wyszło z tego minimalistyczne połączenie "Psychozy" z "Malowanym Ptakiem". Te porównania mogą nas zanieść w ciekawe rejony i warto wspomnieć, że na pewnym poziomie to powieść - na pewno nie gatunkowa - ale mająca sporo wspólnego z horrorem czy thrillerem. Sposób narracji jaki obrał McCarthy - umiejętne odsuwanie od czytelnika mrocznej tajemnicy, tylko po to, by w odpowiednim momencie obnażyć prawdę jednym zdaniem - spowodował u wielu osób wrażenie obcowania z książką niezwykle brutalną, gdy tak naprawdę w "Dziecięciu" niewiele jest scen mrożących krew w żyłach. Do tego są zdecydowanie odrealnione i marginalne, gdyż autor - podobnie jak bohater - spycha je na peryferia świadomości. Określenie "mroczna baśń", które wydawca zastosował przy próbie opisania atmosfery poprzedniej powieści McCarthy'ego, okazuje się bardziej pasować do "Dziecięcia Bożego", gdyż jest tu swoista oniryczność, potęgowana trwającą przez większość akcji zimą, skrywającą ślady zbrodni pod grubym pancerzem śniegu.

Trudno tak naprawdę określić zamiary McCarthy'ego. Możliwe, że w tym literackim minimalizmie jest zakodowana prawda o człowieku. Na pewno jest prawda o społeczeństwie, które samo kręci na siebie bat. Jednak nie da się tu dopatrywać jednoznacznej krytyki, przestrogi czy stawiania pytań. To proza trzymająca się na dystans od wszystkiego - oprócz przyrody, która zdaje się być uniwersum, do którego człowiek nie do końca przynależy.

Jakimś kluczem do interpretacji jest zapewne tytuł i pojawiające się w książce wątki biblijne. Warto pamiętać o tym, jaką funkcję spełnia Bóg w powieściach McCarthy'ego. To okrutne, sadystyczne, starotestamentowe bóstwo zdaje się zawsze gdzieś czyhać - ale w "Dziecięciu Bożym" przez dłuższy czas wydaje się nie zainteresowane krainą, w której mieszka bohater. Uświadamiamy sobie jego obecność w czasie potopu, który nawiedza występujące w powieści miasteczko. Zaczyna do nas docierać, że niczego nieświadomy główny bohater pełni w jego planach bardzo podobną rolę, co destrukcyjne siły natury...

Jednak religijny koncept zdaje się mylący dla czytelników chcących odkodowywać go za pomocą swojej ukształtowanej przez społeczeństwo moralności. Nie interpretowałbym go - jak większość recenzentów - w kontekście "trudno uwierzyć, że bohater też jest dzieckiem Boga"*. To oczywiste, że jest. Instynkty, którym się poddaje, są przecież podstawowymi imperatywami danymi przez Stwórcę.

Humanizm McCarthy'ego polega na tym, że skupia uwagę na jednostkach, którym społeczeństwo - i, jak widać, nierozumiejący istoty rzeczy czytelnicy - nie chce się przyglądać. Zapewne obrzydza ich fakt, że autor nie pozostawia wielkiego wyboru i muszą się z tym odludkiem utożsamiać. Trudno im zaakceptować, że mimo ułomności, patrzy w te same gwiazdy co my i tak samo jak my zastanawia się nad sensem istnienia. Wydaje mi się, że boją się oczywistej refleksji, że tak naprawdę bohater jest równie ludzki, co reszta z nas. To bardzo ciekawe, że w tych wszystkich recenzjach które przeczytałem nie natrafiłem na ślad poczucia winy - a przecież to właśnie społeczeństwo tworzy takie jednostki. Czyżby czytelnicy nie dostrzegali tego, że może są równie kalecy emocjonalnie jak on?

"Nie potrafię docenić takiej literatury... drastyczność i przemoc bijąca z tej książki to jedyne co pamiętam" - pisze jedna z czytelniczek. Na szczęście takie głosy to mniejszość. Proza McCarthy'ego, mimo pozornego niedocenienia i może niezrozumienia, nie trafia w pustkę i sprzedaje się dobrze. Możemy się zastanawiać, na ile ten komercyjny fenomen podyktowany jest promocją związaną z ekranizacjami jego prozy, ale to w jakis sposób pocieszające, że w dzisiejszych czasach popularność mogą zyskac tak dobre książki. Nie ma w tej prozie moralitetów czy złudnych nadziei, a mimo lekkości stylu (znakomity warsztat) nie mają nic wspólnego z literaturą lekką, łatwą i przyjemną.


*przykro mi się robi, jeśli tylko takie wnioski ktoś wyniósł z tej książki.


9 komentarzy:

  1. Zastanawiając się nad tytułem, też złapałem się na ironicznym patrzeniu na Ballarda jako dziecię boże. Jednak zastanowiło mnie też, ile udziału w stworzeniu go mieli ludzie? Te stworzenie boże bardzo odbiega od biblijnego pierwowzoru, chyba dzięki "pomocy" reszty ludzi. Rola destrukcyjna społeczeństwa faktycznie jest tu bardzo podkreślona. Oni u McCarthy'ego ponoszą może taką samą winę jak Lester.

    OdpowiedzUsuń
  2. Witam.

    [SPOJLERY] Nie jestem specjalistą, ale u seryjnych morderców często wykrywano jakieś guzy mózgu. Z tego co pamiętam duży guz miał Karol Kot a bodaj John Wayne Gacy zgarnął w dzieciństwie porządnie huśtawką... w pierwszym rozdziale jest opisana scena gdy Ballard obrywa solidnie w łeb. Może to być jedyny racjonalny powód zbrodni... ale znowu na końcu książki, przy wspominaniu sekcji zwłok nie ma o tym ani słowa... strzelam, że szukanie winnego całej sytuacji nie jest do końca istotne. A na pewno autorowi nie chodziło o wytłumaczenie tego osobliwego "fenomenu".[SPOJLERY]


    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo dobry (bardzo trafny) tekst. Ale moim skromnym niesprawiedliwie marginalizujesz "W ciemność". Artystycznie był to krok w tył, ale potrzebny, aby potem mogło powstać "Dziecię boże", które czerpie z niego chyba tak samo, jak ze "Strażnika sadu".

    OdpowiedzUsuń
  4. Dzięki, ale wiem, że to nie prawda - obaj wiemy, że trudno o trafny tekst o McCarthym :).

    Zgadzam się, że "W ciemność" pewnie musiało być między nimi, ale uważam, że do pierwszej powieść "Dziecięciu" znacznie, znacznie bliżej. Nie tylko tematyką ale też pewną marginalizacją (?) fabuły i skupianiu uwagi na innych, nieistotnych rzeczach... znowu nie ludzie a lelki i błocko są głównymi bohaterami powieści.

    Jak napisałem: "To proza trzymająca się na dystans od wszystkiego - oprócz przyrody, która zdaje się być uniwersum, do którego człowiek nie do końca przynależy." Mi się to strasznie w prozie McCarthyego podoba i pewnie dlatego te książki wydają mi się tak bliskie.

    Gdy przeczytałem ostatnie zdanie to czułem ogromną satysfakcje z lektury tej książki. Podobnie było ze "Strażnikiem".

    OdpowiedzUsuń
  5. Weź przeczytaj wreszcie "Krwawy południk". Jestem pewna, że będziesz ją trzymał na honorowym miejscu w swoim pokoju.

    OdpowiedzUsuń
  6. Już nie długo. Postanowiłem jechać po kolei:).

    OdpowiedzUsuń
  7. Coś mi mówi, że to będzie Twoja Biblia. Powinna być!

    OdpowiedzUsuń
  8. też czytam go po kolei. ciekawa jestem Twoich następnych recenzji.

    OdpowiedzUsuń
  9. Na dniach siadam do Suttree więc w grudniu na pewno pojawi się następna recenzja:).

    OdpowiedzUsuń