Mamy za sobą koncert, po którym niemal każdy polski miłośnik neofolku obiecywał sobie wiele - a ja najwyraźniej obiecywałem sobie zbyt wiele. Tibet jest przecie na życiowym zakręcie i nawet płyt szczególnie dobrych ostatnio nie nagrywa... Lecz biorąc pod uwagę to, że niedawno cześć jego świata się zawaliła, to jest naprawdę godne podziwu, że nie zamienił się jeszcze w zgorzkniałego dinozaura undergroundu, że trzyma fason, nie zwalnia i dalej potrafi odstawić show z przyzwoitym pierdolnięciem. Zabrakło mi tu jednak przede wszystkim mistycyzmu... i mimo, że trudno ten koncert nazwać chałturą, to był to występ - jak na moje - dość odległy od tego, co sobie wymarzyłem.
(intro i pierwszy utwór)
Mimo, że zespół przywitał się wiele obiecującym, pasyjnym i złowieszczym
"Ivocation of Almost", to pierwszą część koncertu oparto głównie o
chwytliwe i zabawne aranże - od żywiołowego rock'n' rolla, po dźwięki
przypominające materiał z "Real Gone" Toma Waitsa. Było w tym z jednej
strony sporo groteski, od zawsze towarzyszącej Currentowi, z drugiej,
był to zapewne ukłon w stronę przypadkowych festiwalowych słuchaczy (acz
wydaje mi się, że tych raczej wprowadził w konsternację). Potem było
już znacznie bardziej psychodelicznie (może nawet już progresywnie) i
rockowo, przez co zespół brzmiał momentami jak rzecz wręcz hipisowska,
odwołująca się raczej do stylistyk sprzed narodzin industrialu i
neofolku.
Current twarzy ma wiele. Jasne. Ale bardzo dziwne i kompletnie nietrafione wydało mi się to, że (pojawiający się tu rzekomo tylko gościnnie) Michael Cashmore - którego kojarzę głównie z delikatniejszą stroną Currenta - został wypchnięty na scenę z przesterowaną gitarą w ręku. Nie wiem dlaczego, ale spodziewałem się, że to raczej reszta zespołu dopasuje się do niego i usłyszymy delikatny, akustyczny neofolkowy koncert... okazało się być zupełnie odwrotnie i nie ma co ukrywać, że tak naprawdę tylko repertuar z "Aleph At Hallucinatory Mountain" - z wiadomych względów - wypadł w tych aranżacjach niezwykle korzystnie i jak dla mnie to on stanowił o jakości i sile tego koncertu... bo niestety na koniec, gdy zespół ewidentnie żegnał się już z publiką, stało się to jakimś quasi-rockowym tributem z kilkoma "przebojami" Currenta, które mimo, że zachowują linię melodyczną i są śpiewane przez Tibeta, to w jakiś sposób mijają się z tym, czym w zamyśle miały być.
Wiem, że nic nie stoi w miejscu, wiem, że teraz w obrębie neofolku panuje moda na takie aranże, na rockowe granie, ale ja osobiście cenię tego typu projekty za odejście od - jakkolwiek bliskie by te dziedziny nie były - widowiska rockowego w stronę sacrum. Nie chcę być źle zrozumiany, więc podkreślam raz jeszcze - koncert mi się podobał, ale to wszystko było dalekie od mojej wizji tego, czym takie przedstawienie być powinno. Czego innego tu szukam... a z płyt koncertowych wiem, że Current potrafił sceniczne występy oprzeć na czymś innym, niż rockowy hałas. Mogę tylko żałować, że nie dane było mi zobaczyć ich w bardziej sprzyjającym melancholijnemu graniu etapie twórczości... No właśnie, jak na stan ducha Tibeta, jakoś mało tu było bólu i zadumy. Pozostaje czekać na lepsze czasy, ja mimo wszystko nie wierzę - jak sugerował zawiedziony szoł pewien kolega - że Current 93 się skończył. W żadnym wypadku nie uznaję tego koncertu za ukoronowanie swojej znajomości z tym zespołem...
Current twarzy ma wiele. Jasne. Ale bardzo dziwne i kompletnie nietrafione wydało mi się to, że (pojawiający się tu rzekomo tylko gościnnie) Michael Cashmore - którego kojarzę głównie z delikatniejszą stroną Currenta - został wypchnięty na scenę z przesterowaną gitarą w ręku. Nie wiem dlaczego, ale spodziewałem się, że to raczej reszta zespołu dopasuje się do niego i usłyszymy delikatny, akustyczny neofolkowy koncert... okazało się być zupełnie odwrotnie i nie ma co ukrywać, że tak naprawdę tylko repertuar z "Aleph At Hallucinatory Mountain" - z wiadomych względów - wypadł w tych aranżacjach niezwykle korzystnie i jak dla mnie to on stanowił o jakości i sile tego koncertu... bo niestety na koniec, gdy zespół ewidentnie żegnał się już z publiką, stało się to jakimś quasi-rockowym tributem z kilkoma "przebojami" Currenta, które mimo, że zachowują linię melodyczną i są śpiewane przez Tibeta, to w jakiś sposób mijają się z tym, czym w zamyśle miały być.
Wiem, że nic nie stoi w miejscu, wiem, że teraz w obrębie neofolku panuje moda na takie aranże, na rockowe granie, ale ja osobiście cenię tego typu projekty za odejście od - jakkolwiek bliskie by te dziedziny nie były - widowiska rockowego w stronę sacrum. Nie chcę być źle zrozumiany, więc podkreślam raz jeszcze - koncert mi się podobał, ale to wszystko było dalekie od mojej wizji tego, czym takie przedstawienie być powinno. Czego innego tu szukam... a z płyt koncertowych wiem, że Current potrafił sceniczne występy oprzeć na czymś innym, niż rockowy hałas. Mogę tylko żałować, że nie dane było mi zobaczyć ich w bardziej sprzyjającym melancholijnemu graniu etapie twórczości... No właśnie, jak na stan ducha Tibeta, jakoś mało tu było bólu i zadumy. Pozostaje czekać na lepsze czasy, ja mimo wszystko nie wierzę - jak sugerował zawiedziony szoł pewien kolega - że Current 93 się skończył. W żadnym wypadku nie uznaję tego koncertu za ukoronowanie swojej znajomości z tym zespołem...
TEKST PIERWOTNIE UKAZAŁ SIĘ NA STRONACH APOSTAZJI>>>
Jak słyszę Tibeta mam ochotę złapać za pistolet i strzelać do ludzi :>
OdpowiedzUsuńNienawidzę go z całego serca.