Poniższy tekst napisała Lilandrah. Gościła już w Arkham (klik) i od lat stoi za kulisami tego bloga (robi banery, loga, itd., ale nie tylko - podrzuca mi też czasem muzykę albo marudzi) . Teraz ma tu zostać na stałe. Wraz z rozwojem literackiego działu Arkham jej pojawienie staje się dość naturalne. Lilandrah nie tylko dużo czyta, świetnie pisze, ale też znacznie lepiej niż ja orientuje się we współczesnej fantastyce (szczególnie polskiej). Do tego ma dobry gust i niewyparzony język. Mam nadzieję, że polubicie jej recenzje.
Pierwsze skojarzenie na hasło 'Anne Rice' to oczywiście Kroniki Wampirów, cykl, który dobrze się zaczął, potem zdegenerował i - na cale szczęście - już się skończył. Zło jednak się dokonało, i psychoza na punkcie krwiopijców, której obecnie doświadczamy, jest, w dużym stopniu, jej właśnie winą. Zanim jednak pani Rice zaczęła taśmowo produkować opowieści o wampirach, rozdmuchując je do absurdalnych wręcz rozmiarów, zanim się nawróciła i zaczęła pisać ku chwale Pana, i zanim wreszcie się z Kościoła wypisała, powstała jej trzecia z kolei książka, nie będąca częścią żadnego cyklu i w której, Bogu dzięki, nie pojawia się nic nadprzyrodzonego.
Nikt nie może mieć wątpliwości, że Anne Rice jest utalentowaną pisarką, jednak czasem można mieć zastrzeżenia co do jej dobrego smaku. W „Krzyku…” presja, której później uległa, by tworzyć kolejne wysmakowane językowo, ale kompletnie miałkie horrorki, jeszcze nie dała o sobie znać. Mamy więc powieść napisaną z równą zręcznością, ale pełną treści, popartej w dodatku imponującymi studiami nad epoką. Podczas lektury można autentycznie poczuć „powiew muzyki”, usłyszeć arystokrację oklaskującą śpiewaków w operach Wenecji, Neapolu i Rzymu, posmakować karnawału, a nawet zaangażować się w barwne sceny homoerotyczne.
Teoretycznie kastraci nijak mają się do wampirów, ale w gruncie rzeczy Anne Rice i tym razem eksploruje zbliżone środowiska. W końcu wampiry też zostały w pewien sposób pozbawione płci, a inność jest dla nich brzemieniem. Stoją gdzieś na skraju społeczeństwa, są jednocześnie wyobcowane i podziwiane, nieszczęśliwe i potężne.
(Czytając książkę, słuchałam współczesnego sopranisty Radu Mariana, który jest naturalnym kastratem, tzn. ma wszystko na miejscu, a mimo to nie przeszedł mutacji i zachował odpowiednie rejestry wokalne. Nie wiem, na ile jego talent odpowiada „prawdziwym” kastratom, ale i tak robi wrażenie)
Kastraci, egzystując poza światem tradycji i odpowiedzialności za ród, oraz wolni od przynależności do jednej płci, dysponowali ogromną jak na owe czasy swobodą seksualną. Nie byli w pełni mężczyznami, więc ich związki nie wywoływały w muzycznym światku zgorszenia. Publiczność kochała ich głosy i kreacje na tyle, by podczas występu Cafarelliego wołać „Evviva il coltello!” – „Niech żyje nóż”, jednak poza światem muzyki skazywała ich na pogardę. Ich wzrost, długie kończyny i rozwinięte klatki piersiowe sprawiały, że w rolach kobiecych dysponowali ogromnym czarem, ale jednocześnie pełnili rolę boskich dziwadeł, stworzonych tylko dla muzyki.
Życie kastrata było jednak dla Tonia Treschi - bohatera Krzyku - czymś innym, niż dla utalentowanych biedaków, którzy dzięki operze mieli szansę na życie w luksusie. Dla nich talent był raczej wybawieniem niż brzemieniem, nawet mimo tego, że kastrowano wtedy mnóstwo chłopców, a tylko nieliczni dysponowali zdolnościami wystarczającymi do prawdziwej wielkości.
Tonio wywodził się z poważanej rodziny weneckich patrycjuszy. Jego zadaniem, w zastępstwie okrytego hańbą brata, był ożenek i zapewnienie ciągłości rodu. Kiedy wbrew woli został pozbawiony męskości, miotał się w poczuciu straty, z którą nigdy do końca się nie pogodził. Przez długi czas nie decydował się na przyjęcie scenicznej roli kobiety, w końcu jednak perfekcyjna iluzja ułatwiła mu zemstę, nie pozbawioną zresztą goryczy. Końcowa konfrontacja ze sprawcą nieszczęść pokazuje, że być może Tonio miał szczęście, że przypadła mu barwna egzystencja śpiewaka-kastrata a nie weneckiego senatora.
(Jedyny zachowany na taśmie kastrat Alessandro Moreschi daje jeszcze mniejsze pojęcie o tym, jak to mogło brzmieć, ponieważ nagranie z początku wieku XX jest bardzo słabe, a jego głos był już wtedy w bardzo złej formie.)
Podczas czytania tej powieści do głowy przyszedł mi dowcip, w którym wszystkie niezbędne elementy bestsellera zawarły się w zdaniu: „Mój Boże, ktoś zerżnął królową! Ale kto?”. W Krzyku w niebiosa znajdziemy bowiem wszystko co potrzebne, aby powstała książka poczytna i wciągająca. Mamy arystokrację, tajemnicę, seks, konflikty rodzinne, rozbudowany wgląd w psychikę postaci i tło historyczno-społeczne, a to wszystko ubrane w niesamowicie barwną i płynną prozę. To musiało się udać.
Tekst by Lilandrah
Wydanie Rebisu jest bardzo eleganckie: ładny papier, twarda okładka i robiąca duże wrażenie piękna obwoluta, z której spogląda na nas Farinelli pędzla Corrado Giaquinto.
Rice znam tylko z 1 cz. kronik, jakoś mnie nie porwała. Talent to kobieta ma, do dziś pamiętam lepką atmosferę południa Stanów, jednak wampiry to nie moja działka.
OdpowiedzUsuńKrzyk zapowiada się obiecująco, obawiam się jednak płaskiej rozrywki w eleganckich gatkach dla zmyłki (?). No, ale żeby Rebis dało świetną okładkę? Przecierałam oczy ze zdziwienia ;)
Mnie pierwsza część Kronik akurat porwała, niestety potem było tyko gorzej.
OdpowiedzUsuńA Krzyk w niebiosa to z pewnością nie głębia na miarę Dostojewskiego, ale jak na literaturę rozrywkową, wystarczająca ;)