wtorek, 30 stycznia 2024

Kaczki. Dwa lata na piaskach. Kate Beaton.

 


This is a man's world”. Dokładnie chodzi o przemysł wydobycia węgla. Każda kobieta pracująca w tym sektorze budzi sensację wśród współpracowników i to wcale nie w pozytywnym sensie. Kate Beaton, autorka mocno nagradzanej powieści graficznej „Kaczki”, spędziła dwa lata w kanadyjskich obozach pracy (sic! Wiem, jak to brzmi, ale to małe miasteczka skupione wkoło kopalni, więc jak je inaczej nazwać?). Musiała tam pracować, by spłacić kredyt studencki, który zaciągnęła na studia humanistyczne. Nie wspomina tej pracy dobrze. Mówi się, że żadna praca nie hańbi, ale doświadczenia autorki są bolesne i nie ukrywa ona przypadków przykrego seksizmu, nawet jeśli nie wszyscy jej współpracownicy byli kanaliami. Nieraz czuła złość, była do głębi samotna. Gdy próbowała się poskarżyć, dano jej właśnie do zrozumienia, że to męski świat i sama się w niego wepchnęła, jakby to właśnie ona była wszystkiemu winna.


Sam spędziłem trochę czasu w różnych fabrykach i też mam przykre wspomnienia. Nie przyszłoby mi do głowy, żeby przekuć je w bestsellerowy komiks, bo uważałem, że nie ma o czym opowiadać. Dla wielu ludzi na ciepłych posadkach to może być zaskakujące, ale ja w czasie lektury tylko ze zrozumieniem potakiwałem głową. Oczywiście, autorka miała przejebane – zaliczając najpierw narzędziownię a potem biuro – moim zdaniem jednak pracownicy fizyczni mają jeszcze gorzej i w sumie ich perspektywy mi brakowało w tym komiksie. Choć naturalnie Kate nie chciała mówić za nich, część bohaterów z dalszego planu traktuje z jakąś czułością. Ogólnie te wspomnienia to bardzo dobra, drobiazgowa i do bólu szczera robota. Jeśli chodzi o komiksowe memuary tego typu to pierwsza liga, więc nie dziwią mnie te wszystkie nagrody. Zastanawia mnie tylko los tych ludzi, którzy muszą tyrać tak całe życie, nie mogą uciec do innej ścieżki kariery i siedzą w tym przemyśle po uszy. Jedyne co mogą zrobić to zagryźć zęby albo strzelić sobie w palnik. Jestem bardzo ciekaw, co oni by sądzili o tym komiksie? Jest w nim scena, w której bohaterka czyta komentarze pod artykułem na temat swojego miejsca pracy i spotyka się w nich z niezrozumieniem.


Fakt, że komiks ten ruszył samego Baracka Obamę (wymienił go jako jedną z najlepszych książek, jakie przeczytał w 2022 roku) jest już wręcz częścią narosłej wokół tytułu legendy. To świadczy o dwóch rzeczach: o mocy samego dzieła i o wrażliwości społecznej byłego prezydenta USA. Siłą wspomnień Beaton jest bowiem to zdecydowanie to, że chcąc nie chcąc współczujemy dziewczynie. Nawet jeśli jej robota nie była tak straszna jak jej współpracowników na innych stanowiskach i działach, to swoje przeżyła i umiała to przekuć w przekonujący kawałek komiksu.


Od strony graficznej nie ma tu wodotrysków. Beaton rysuje kreską bardzo uproszczoną, służebną wobec narracji i fabuły. Mimo iż nikogo ta warstwa nie powali, to sprawdza się w swojej roli idealnie. Nie ma też jednak co ukrywać, że to warstwa literacka stanowi o sile tego komiksu. W krajowych recenzjach autorka doczekała się porównań z polskimi graficzkami. Z całym szacunkiem, ale taka Anna Krztoń rysuje od niej lepiej, ciekawiej, choć faktycznie to są podobne estetyki, więc zestawienie uznaję za bardzo trafne.


Lubię powieści graficzne tego typu. Mówiąc to mam na myśli te wszystkie wspomnienia komiksowe, które stały się głosami pokolenia wychowanego na Eisnerowskim spojrzeniu na medium. Komiks Beaton jest właśnie jedną z wielu takich pozycji. O jej unikatowości świadczy jednak to, że nie zginęła w tłumie. Według mnie rzemieślniczo aż tak bardzo się nie wyróżnia, od strony komiksowej to bowiem średnia robota. Ważne jest to, co autorka wlała w warstwę fabularną, która posiada potencjał publicystyczny, bo ostatecznie to zajmujący komiksowy esej. To jest jego główną siłą.

piątek, 19 stycznia 2024

Zamek Śpiący. Linda Medley

 


W teorii to komiks zupełnie nie dla mnie. Ciepłe fantasy z wyeksponowanym elementem kobiecym (i mam na myśli totalne girl power, a nie fanserwis z laskami w zbrojach, które więcej odkrywają niż zasłaniają) nie brzmi zupełnie jak coś, co mogłoby wpaść w oko staremu nerdowi. Prawda jest jednak taka, że nie można nie docenić misternej roboty Lindy Medley, bo od strony komiksowej dzieje się tu dużo dobrego.


Owszem, przez pewną część lektury towarzyszyła mi gdzieś z tyłu głowy myśl, że jak przyjdzie mi pisać recenzję, to zjebię ten komiks od góry do dołu, ale im dalej w las tym mocniej wchodziłem w uniwersum wykreowane przez zdolną Amerykankę i ostatecznie pozostałem z uczuciem satysfakcji. Wszystko tu współgra, począwszy od zarysowania tła opowieści, przez fabułę, po znakomicie i przekonująco przedstawione postacie. Mimo baśniowości to nie jest prosta bajka tylko rozbudowana, wielowątkowa powieść graficzna, zresztą autorka powołuje się na Sandmana, z którego chyba najwięcej ukradła podczas kreacji swojego świata i to czuć. Jest tu też element ewidentnie zaczerpnięty z „Gnata” Jeffa Smitha, bo podobnie ukazano sielankę życia w małej, quasi-średniowiecznej społeczności. Największe wrażenie robią jednak rozdziały o strukturze szkatułkowej niepozostawiające wątpliwości, że obcujemy z pracami bardzo zdolnej, świadomej narratorki. Nie podejrzewam autorki o znajomość „Rękopisu znalezionego w Saragossie”, więc prawdopodobnie zaczerpnęła ten element z Gaimana, który już jednak jest fanem książki Potockiego i filmu Hasa. Ostatecznie wychodzi na to, że „wszystkie drogi prowadzą do Rzymu”.


Graficznie jest znakomicie. Semi-realizm idealnie pasuje do baśniowej stylistyki opowieści. Madley umie wyrażać dużo za pomocą mimiki bohaterów, co znów zbliża jej prace do Jeffa Smitha i od tej strony lepszego porównania chyba nie znajdę. Acz zaznaczę, że odrobinę mniej tu cartoonu. Rzemieślniczo jest to rzecz utrzymana na wysokim poziomie i tylko ślepy nie doceniłby tej warstwy.


Obiektywizm nie jest moją mocną stroną. Jeśli mi się coś nie podoba, to walę z grubej rury. Może to wada u starego recenzenta, ale tak mam. Fantasy komiksowe to ogólnie moja broszka (cenię je bardziej niż literaturę tego typu), niemniej wolę bardziej pulpowe inkarnacje gatunku. Powiem więc Wam jak na spowiedzi: w przypadku „Zamku Śpiącego” czuję przede wszystkim respekt do pracy autorki. Nie jest jednak tak, że pozostałem całkowicie obojętny wobec opowiadanych tu historii i sportretowanych postaci. Chyba jednak nie łyknąłbym tej opowieści podanej w innej formie niż komiks. Dlatego też doceniam dokonanie Lindy Madley głównie na polu tego medium, bo jest to świetna robota.

wtorek, 2 stycznia 2024

Inna historia Universum DC.

 


Korporacja w branży rozrywki bawi się w woke'ism i virtue signalling? Nowe, nie znałem! Odłóżmy jednak na bok parodystyczne nawiązanie do zgryźliwości, która pomimo swojej niezaprzeczalnej słuszności jakimś cudem najczęściej ląduje na ustach słabo skrywających rasizm frustratów. „Inna historia uniwersum DC“ to tytuł potrzebny, niezależnie od motywacji za nim stojących. Co ważniejsze jednak, w zalewie „świadomych“ kulturowo i społecznie średniaków ten album wyróżnia się, bo moim zdaniem (niekoniecznie popularnym) odwala swoją robotę całkiem skutecznie.


Do rzeczy, zanim mi palce odpadną od robienia cudzysłowów w powietrzu. Dostajemy pięć historii ze świata rajtuziarzy, których najprawdopodobniej nie znacie. To opowieści o Outsiderach (nieprzypadkowo z wielkiej litery) z ław rezerwowych DC Comics. Wydarzenia skupione lub rozpoczęte głównie, choć nie tylko, w okresie Srebrnej Ery podaje się nam w kontekście łączącym najważniejsze wydarzenia fikcyjnej Ziemi z tymi znanymi z faktycznych annałów ze szczególnym naciskiem na napięcia rasowe i mniejszościowe ogólnie. Chodzi o to, by postacie takie jak Black Lightning i jego córka, Renee Montoya, Katana czy Mal oraz Karen Duncanowie mieli okazję opowiedzieć wam o tym, jak to jest być zepchniętym na dalszy plan w fantazyjnej wersji ojczyzny wielkich możliwości.


Zacznijmy od samych podstaw, „Inna historia uniwersum DC“ to nie jest komiks. To garść pierwszoosobowych narracji bez dialogów przedstawionych w akompaniamencie ilustracji, którym też daleko do typowego kadrowania. Dosyć patetyczna w prezentacji, fabularyzowana kronika fikcyjnej historii można rzec. Mnie taka forma nie przeszkadza. Czy działa na korzyść albumu? Tu można się kłócić, na pewno więcej tu czytania w porównaniu do typowego superhero, ale pióro Johna Ridleya nie wystawiło mojej cierpliwości na próbę. Może łatwiej było mu ugryźć temat z takiej strony zamiast kopać się w medium, z którym nie ma zbyt wiele doświadczenia.


Poza zwykłym talentem pisarskim tom zawdzięcza lekkostrawność naprawdę nienachalnemu podejściu do trudnej tematyki. Fakt, postacie mają zasłużone pretensje względem licznych kłód rzucanych im pod nogi, ale Ridley nie robi z nikogo świętej krowy. Same historie mają zresztą mocno osobisty charakter i choć kontekst nietolerancji i nierówności przenika każdy ich aspekt, to nie jest to absolutnie wkładka wymuszona, naturalna konsekwencja życia w danych czasach i okolicznościach raczej. Co najważniejsze, nie samym pouczaniem ta fabuła stoi, każdy z bohaterów bez wyjątku ma tutaj wyraźnie rozpisany, przekonujący wektor dynamiki. Żadne z nich nie zmusza czytelnika do sympatii, przestawiając zamiast tego przebytą przez siebie drogę w połączeniu z kształtującymi ją motywacjami.


Czuję tu jednak mały dysonans ze względu na typowe, superbohaterskie bzdury. Każdy odbiorca tego gatunku bez łba wiecznie pogrzebanego pod kolosalnym kamieniem wie, że te komiksy od zarania dziejów mówiły o napięciach społecznych i problemach mniejszości. Było to najbardziej skuteczne w formie grubo ciosanych metafor, bezpośrednie przeniesienie zdarzeń historycznych do zmyślonego świata wydaje mi się w porównaniu do tradycyjnego podejścia nieco toporne. Jakby na siłę wciśnięto dramaty wielu ludzi między bajki o tytanach w błyszczących getrach. Nie jest to może mocno odczuwalne, ale kilka razy zgrzytnęło. Podobnie ma się rzecz z samą narracją, która w pewnych momentach wybijała mnie całkowicie z rytmu nagłą, niezapowiedzianą zmianą wątku. Ponownie, dramatu nie ma, można było to zrobić po prostu trochę zręczniej.


Skoro to nie komiks, to co z rysunkami? No są, dla kontrastu raczej typowe w trykociarstwie. To kreślone czasem niedbale falującymi liniami reminiscencje klasycznych ilustracji, często wręcz bezpośrednie. Z pewnością mogę pochwalić Giuseppe Camuncoli za zaprojektowanie układu całości, niektórzy brak wizualnych kombinacji mogą tu uznać za lenistwo z topornym efektem, ale dla mnie najważniejsza była czytelność. Istotne momenty są trafnie podkreślone, to wystarczy. Same rysunki jednak wyglądają zwykle jak średnio umiejętne kalki. Straszna szkoda, bo bardziej dopieszczona warstwa wizualna mogłaby z tego albumu zrobić coś niezaprzeczalnie godnego uwagi.


W obecnej postaci „Inna historia uniwersum DC“ to tylko i aż coś, na co można sobie pozwolić, jeśli świat obracający się zwykle wokół Batmana i Supermana chcemy poznać pod nieco innym kątem. Zdecydowanie przejaw epatowania wątkami mniejszościowymi, ale całkiem elegancki i wyważony w swojej narracji. Jest spora szansa, że zawartość was nie oburzy, jeśli nie latacie z przyklejonym do kurtki (albo naszytym przez mamę) krzyżem celtyckim. Zagranie może nawet częściowo zbyt bezpieczne, by zasłużyć na większy rozgłos mówieniem czegoś nowego. Uważam jednak, że pewne rzeczy trzeba w obecnych czasach powtarzać i dopóki fikcja przeznaczona teoretycznie zaspokajaniu eskapistycznych potrzeb robi to umiejętnie, to jest jednym z najlepszych miejsc na takie zagrania.

Prawie zapomniałem. Tradycyjnie muszę krytycznie rzucić grochem o ścianę w sprawie wydania. W środku wszystkie ładnie, pięknie, ale utarty już format linii „DC Deluxe” nadal czyni oprawę tomów przeciwieństwem wyjątkowości. Jak nie lubicie obwolut to peszek, bo pod nią jak zwykle czarna pustka.

 

Autor: Rafał Piernikowski