środa, 26 października 2011

Criminal - Coward


Gdy pobieżnie przeglądamy "Criminal", z kart buchają na nas zgaszone jesienne barwy, kojarzące się z kinem lat siedemdziesiątych. To dobre skojarzenie. Gdy wgłębiamy się w lekturę, odnajdujemy silne związki choćby z "Ucieczką Gangstera" w reżyserii Sama Peckinpaha. "Takich filmów już się nie robi", chciałoby się powiedzieć. Ale zaraz wypadałoby dodać "dobrze, że tworzy się takie komiksy"...

Nie ma chyba współczesnego tworu, który tchnąłby więcej pary w noir niż "Sin City". To bardzo fajna sprawa, że gatunki filmowe przeszczepione na komiks (jak niegdyś z literatury na film), rozwijają się, żyją własnym życiem. "Criminal" w jakiś sposób również bazuje na tej tendencji, ale podąża w zupełnie innym kierunku niż komiks Franka Millera. To trochę tak, jakby z noir zdjąć całą zasłonę teatralności i skupić się na jego egzystencjalnym aspekcie. Na pewno dobrym, obrazującym istotę rzeczy stwierdzeniem będzie - nadużywane ostatnio, ale w tym przypadku trafne - porównanie z serialami ze stajni HBO. Komiks Brubakera nie stawia bowiem na szybką akcję, nie ma tu herosów z karabinem maszynowym w jednej ręce i mieczem samurajskim w drugiej. Stawia za to na spójną, przemyślaną fabułę i dobrze, wiarygodnie napisane postacie, w których istnienie jesteśmy w stanie uwierzyć.

Jest takie ćwiczenie z kreatywnego pisania - wymyślanie fabuły do najsłynniejszego obrazu Edwarda Hoppera. Zapewne powstały już tysiące opowiadań wysnutych z nostalgicznego wizerunku mężczyzny siedzącego samotnie przy barze. "Criminal", jak i kilka innych komiksów Brubakera, jest jak niezwykle udany efekt tego typu treningu. Mamy oto człowieka. Załóżmy, że przestępcę. To wyjątkowo niewdzięczny zawód, którego raczej nikt o zdrowych zmysłach nie ima się z własnego wyboru. Kryminaliści nie mają ubezpieczeń na życie, płatnych urlopów, emerytury i w razie wpadki nikt nie bierze za nich odpowiedzialności. Są zazwyczaj samotni, bo jaka kobieta wytrzymałaby presję bycia żoną bandziora? Świat kryminalistów Brubakera jest niezwykle gorzki. To nie jest środowisko wydreszonych małp, czy eleganckich psycholi wsadzonych w drogie, dobrze skrojone garnitury. Autor uzmysławia nam ważną rzecz - kryminalista to nie tylko silnoręki gangster, to również kieszonkowcy, drobni oszuści, narkomani zmuszani przez nałóg do przestępstw.



Jednak nie jest to komiks obyczajowy, próbujący być dokumentem, znakiem epoki ze starannie zarysowanym kontekstem społeczno-politycznym. Są tu wyraźnie wyczuwalne prawa i poetyka gatunku. To klisze. Przepisane na współczesność szekspirowskie tragedie. Mimo wyeksploatowania nie wydają się jednak karykaturalne i są mniej "komiksowe", niż niejeden współczesny Hollywoodzki film. To paradoks, że to, co w kinie dziś podawane jest już niemal wyłącznie jako niestrawne i bełkotliwe blockbustery, w komiksie wypada dużo wiarygodniej niż na celuloidzie. Dużo w tym zasługi rysunków Seana Philipsa. Nie ma w nich zbędnych fajerwerków, powiedziałbym wręcz, że jest bardzo klasycznie, a narracja odnosi się właśnie do sprawdzonych, filmowych sposobów opowiadania obrazem. Ludzie za tym tęsknią - dowodem niech będzie komercyjny sukces "Drive", bazujący na nostalgii za dobrym, starym kinem sensacyjnym. Początkowo myślałem, że rysunki - w których rola czerni jest ogromna, bo często tusz nakładany jest grubym patykiem - wyglądałyby lepiej, gdyby nie babrać ich tymi komputerowymi kolorami. Potem jednak doszedłem do wniosku, że dobrze, iż plansze nasycono tymi jesiennymi barwami, bo pomaga to nam uwierzyć, że nie czytamy przejaskrawionego, ekspresjonistycznego noir.

Na początku wspomniałem o związkach z filmami Sama Peckinpaha. Jeśli idzie o ilość goryczy, połączoną z konwencją sensacyjną, trudno będzie o lepszy przykład. Pierwszy TP: "Coward" garściami czerpie zarówno z "Ucieczki Gangstera", jak i z "Przynieście mi głowę Alfredo Garcii". Co prawda wartością artystyczną nie dorasta do pierwowzorów, ale wydaje mi się, że wyszło nadzwyczaj udanie i "Criminal" z powodzeniem wejdzie do komiksowego kanonu. Pozostaje ubolewać, że tak jak w przypadku recenzowanego przez Marcina "Scalped", żaden wydawca nie jest zainteresowany opublikowaniem u nas serii tak istotnej dla współczesnego mainstreamowego komiksu.

Kiedyś inny Hopper - Dennis (świeć Panie nad jego duszą) powiedział, że Tarantino to Mark Twain naszych czasów. Według mnie Tarantino ma za mało do powiedzenia na temat - odwiecznie kiepskiej - kondycji ludzkiej. Wiem, że tym razem ja bym przesadził, mam jednak ochotę sparafrazować te słowa i powiedzieć to samo o Brubakerze...

środa, 19 października 2011

Dziecię Boże - Cormac McCarthy


Zacznę już tradycyjnie - "Dziecię Boże" to kolejna książka McCarthy'ego, która pozostawia recenzenta bezradnym. Z ciekawością przeszukiwałem internet i czytałem recenzję za recenzją. Żadna nie była warta funta kłaków. Moja zapewne też nie będzie. Dopełniam jednak formalności - bo postanowiłem napisać o każdej książce McCarthy'ego. Mówię jednak od razu, że mój tekst nie jest wymuszony. O "Dziecięciu Bożym" można powiedzieć sporo, ale niekoniecznie będzie to miało jakikolwiek sens, bo - jak już wspomniałem w poprzednich recenzjach - nie przedstawi Wam to magii prozy Cormaca. Jeśli jeszcze nie mieliście z nią styczności, to będzie lepiej, jeśli darujecie sobie lekturę dalszej części tekstu i po prostu skierujecie się do najbliższej księgarni...

Z poprzednich powieści "Dziecię Boże" najbardziej przypomina "Strażnika Sadu". Książki te łączy zarówno tematyka wykluczenia społecznego jak i poetyckość stylu. Widać jednak, że autor eksperymentował ze swoim warsztatem, uważnie cedzi swoją prozę stawiając na niedopowiedzenie i oszczędność. Efekt okazał się piorunujący. Zaryzykuję stwierdzenie, że wyszło z tego minimalistyczne połączenie "Psychozy" z "Malowanym Ptakiem". Te porównania mogą nas zanieść w ciekawe rejony i warto wspomnieć, że na pewnym poziomie to powieść - na pewno nie gatunkowa - ale mająca sporo wspólnego z horrorem czy thrillerem. Sposób narracji jaki obrał McCarthy - umiejętne odsuwanie od czytelnika mrocznej tajemnicy, tylko po to, by w odpowiednim momencie obnażyć prawdę jednym zdaniem - spowodował u wielu osób wrażenie obcowania z książką niezwykle brutalną, gdy tak naprawdę w "Dziecięciu" niewiele jest scen mrożących krew w żyłach. Do tego są zdecydowanie odrealnione i marginalne, gdyż autor - podobnie jak bohater - spycha je na peryferia świadomości. Określenie "mroczna baśń", które wydawca zastosował przy próbie opisania atmosfery poprzedniej powieści McCarthy'ego, okazuje się bardziej pasować do "Dziecięcia Bożego", gdyż jest tu swoista oniryczność, potęgowana trwającą przez większość akcji zimą, skrywającą ślady zbrodni pod grubym pancerzem śniegu.

Trudno tak naprawdę określić zamiary McCarthy'ego. Możliwe, że w tym literackim minimalizmie jest zakodowana prawda o człowieku. Na pewno jest prawda o społeczeństwie, które samo kręci na siebie bat. Jednak nie da się tu dopatrywać jednoznacznej krytyki, przestrogi czy stawiania pytań. To proza trzymająca się na dystans od wszystkiego - oprócz przyrody, która zdaje się być uniwersum, do którego człowiek nie do końca przynależy.

Jakimś kluczem do interpretacji jest zapewne tytuł i pojawiające się w książce wątki biblijne. Warto pamiętać o tym, jaką funkcję spełnia Bóg w powieściach McCarthy'ego. To okrutne, sadystyczne, starotestamentowe bóstwo zdaje się zawsze gdzieś czyhać - ale w "Dziecięciu Bożym" przez dłuższy czas wydaje się nie zainteresowane krainą, w której mieszka bohater. Uświadamiamy sobie jego obecność w czasie potopu, który nawiedza występujące w powieści miasteczko. Zaczyna do nas docierać, że niczego nieświadomy główny bohater pełni w jego planach bardzo podobną rolę, co destrukcyjne siły natury...

Jednak religijny koncept zdaje się mylący dla czytelników chcących odkodowywać go za pomocą swojej ukształtowanej przez społeczeństwo moralności. Nie interpretowałbym go - jak większość recenzentów - w kontekście "trudno uwierzyć, że bohater też jest dzieckiem Boga"*. To oczywiste, że jest. Instynkty, którym się poddaje, są przecież podstawowymi imperatywami danymi przez Stwórcę.

Humanizm McCarthy'ego polega na tym, że skupia uwagę na jednostkach, którym społeczeństwo - i, jak widać, nierozumiejący istoty rzeczy czytelnicy - nie chce się przyglądać. Zapewne obrzydza ich fakt, że autor nie pozostawia wielkiego wyboru i muszą się z tym odludkiem utożsamiać. Trudno im zaakceptować, że mimo ułomności, patrzy w te same gwiazdy co my i tak samo jak my zastanawia się nad sensem istnienia. Wydaje mi się, że boją się oczywistej refleksji, że tak naprawdę bohater jest równie ludzki, co reszta z nas. To bardzo ciekawe, że w tych wszystkich recenzjach które przeczytałem nie natrafiłem na ślad poczucia winy - a przecież to właśnie społeczeństwo tworzy takie jednostki. Czyżby czytelnicy nie dostrzegali tego, że może są równie kalecy emocjonalnie jak on?

"Nie potrafię docenić takiej literatury... drastyczność i przemoc bijąca z tej książki to jedyne co pamiętam" - pisze jedna z czytelniczek. Na szczęście takie głosy to mniejszość. Proza McCarthy'ego, mimo pozornego niedocenienia i może niezrozumienia, nie trafia w pustkę i sprzedaje się dobrze. Możemy się zastanawiać, na ile ten komercyjny fenomen podyktowany jest promocją związaną z ekranizacjami jego prozy, ale to w jakis sposób pocieszające, że w dzisiejszych czasach popularność mogą zyskac tak dobre książki. Nie ma w tej prozie moralitetów czy złudnych nadziei, a mimo lekkości stylu (znakomity warsztat) nie mają nic wspólnego z literaturą lekką, łatwą i przyjemną.


*przykro mi się robi, jeśli tylko takie wnioski ktoś wyniósł z tej książki.


czwartek, 13 października 2011

Tajemnice Poznania - prasowy film rysunkowy z lat 1948 - 1949

Komiks do recenzji podesłało Wydawnictwo Centrala . Dziękujemy!

(okładka autorstwa Ady Buchholc )

"Tajemnice Poznania" to publikowany między 1948 a 1949 rokiem "prasowy film rysunkowy". Świadomość istnienia tego typu publikacji wdzięcznie uzupełnia pewną lukę w naszej "kulturze obrazkowej". W tamtym okresie w polskich gazetach codziennych pojawiało się sporo tego typu cyklicznych komiksów, ale było to zjawisko stricte komercyjne, kojarzone ze "zgniłym zachodem", które już za chwilę zostanie silnie tępione przez komunistyczne władze. Spośród kilku podejmujących tematykę wojenną pozycji, wydawcy wybrali rzekomo najdojrzalszego i najciekawszego przedstawiciela tego nurtu.


CZYTAJ DALEJ NA KOLOROWYCH ZESZYTACH>>>


piątek, 7 października 2011

Crying Freeman - Kazuo Koike i Ryoich Ikegami


Komiks do recenzji podesłało wydawnictwo JPF. Bardzo dziękuję.


Nie mam zamiaru spoilerować fabuły tego komiksu. Ale uważam, że przed sięgnięciem po tę pozycję warto wiedzieć, z czym będzie się miało do czynienia. Nie każdy fan sensacji lubi przynależne do lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych tendencje wywodzące się z gangsterskiego kina Hongkongu. A to, co (według mnie) najlepsze w "Crying Freeman", korzenie ma właśnie tam.


Nurt kopano - strzelanego kina gangsterskiego, po wielkim boomie w swojej ojczyźnie, przesiąknął skutecznie do innych krajów. Co w tej chwili dla nas istotne - nawet do posiadającego swoje tradycje gangsterskie kina japońskiego. W Stanach tendencja trafiła na szczególnie żyzny grunt i rozwijała się samodzielnie, została nawet na nowo ochrzczona - wtórnie wobec samej estetyki, lecz jakże trafnie - gun fu. Do tego nurtu możemy włączyć, wykorzystujący najlepsze motywy owej mangi film, w którym maczał palce, stojący w cieniu Quentina Tarantino, utalentowany James Avary.



(Trailer z czasów VHS - łezka się w oku kręci)

"Wybrany" - bo tak funkcjonuje w naszej TV - okroił nie tylko mitologię Freemana ( w którego wcielił się Mark Dacascos ) ale i fabułę. Film okazuje się tak naprawdę adaptacją pierwszych trzech tomów, na których dla własnego dobra komiks powinien się skończyć. Jestem święcie przekonany, że kolejne części napędzane były już tylko komercyjnym sukcesem ...

Umówmy się, że pierwsze trzy tomy, które w kilku słowach mogę określić jako krwawy, okrutny kryminał o tajemniczym płaczącym asasynie, od początku nie był rzeczą, która celowałaby powyżej poprzeczki "sex and violence". Wydaje mi się, że sam pomysł na tytułową postać odbija się od innego klasycznego japońskiego komiksu - "Golgo 13" ( który ma już 160 tomików i to musi być dopiero telenowela! ) opowiadającego o przygodach japońskiego zabójcy w Hongkongu. Koncepcję Freemana z tematycznie bratnich mu pozycji wyróżnia chyba tylko mocno zarysowany wątek romansu, który zapewne miał poszerzyć target czytelniczy o płeć piękną. Z ckliwością, charakterystyczną dla taniego harlekina, autor nakreśla portret kobiety gotowej zrobić wszystko dla seryjnego mordercy w którym się zadurzyła. Proporcje gangsterskiej opowieści zostają przez to w pewien sposób zaburzone, bo rozgrywki między japońską a chińską mafią ostatecznie stanowią efektowne tło dla tego niezwykłego romansu. W rezultacie otrzymujemy bardzo udany, brutalny, wymykający się klasyfikacjom komiks rozrywkowy. Mówiąc o zmienianiu punktu ciężkości, zapewne warto wspomnieć o filmach Tarantino czy Miike, jednak nie ma co się zapędzać w tych porównaniach, bo autorowi scenariusza ostatecznie zabrakło jaj i talentu mistrzów filmowego postmodernizmu.



Przypomnę teraz, że do tej pory pisałem o pierwszych tomach. W trzecim dość nieudolnie zostają domknięte główne wątki związane z poszukiwaniem Freemana przez Yakuzę i zaczyna się z tego robić zupełnie inny komiks. Krwawa historia mafijnej wojny przeistacza się w quasi-szpiegowską opowieść o superłotrze, której nie powstydziłoby się najgłupsze fumetti neri. Freeman z mrocznego, owianego tajemnicą płatnego zabójcy przeradza się w niepokonanego skośnookiego kuzyna Diabolika - śmiga po świecie łodzią podwodną, niweczy zamiary zapanowania nad Japonią sekty, wierzącej, że człowiek pochodzi od niedźwiedzia, pojedynkuje się z gościem walczącym zabójczymi sandałami, a gdy akurat nie wykonuje jakiegoś zlecenia, to ryćka się z szefem konkurencyjnej organizacji mafijnej. Od razu podpowiadam, że nie ma tu wątków gejowskich. Tak jakoś się składa, że "szefem konkurencyjnej organizacji mafijnej" nad wyraz często okazuje się być atrakcyjna kobieta. To tylko część z parady niedorzeczności jakie tu znajdziecie. Nawet tematyka klonowania wykorzystana została jako pretekst do niezwykle długich scen seksu. Kanwa każdego z następnych epizodów zdaje się być coraz bardziej naciągana i pretekstowa, a fabuła z dna podnosi się zaledwie kilka razy ( albo jeden raz - historia przeklętego samurajskiego miecza ). Trochę przykro mi to pisać, bo Kazuo Koike to przecież renomowany scenarzysta...


Standardowe stwierdzenie, że "rysunki zasługują na osobny akapit" to w tym wypadku mało powiedziane. Po trzecim tomie Ryōichi Ikegami staje się jedynym bohaterem tego show. Jego rysunki ostatecznie pozwoliły mi uwierzyć w to, że usprawiedliwiana kulturową konwencją manga do opowiadania historii gatunkowych nadaje się wyśmienicie ( już nie mogę się doczekać momentu, gdy finanse pozwolą mi na zakup - prezentującej się bajecznie pod względem grafiki - serii "Miecz Nieśmiertelnego"). Jasne, że to, co tworzy to kicz, i pewnie nie można mówić o nim jako o artyście, ale rzemieślnikiem jest świetnym. Co prawda widać w jego pracach pośpiech, przez który wali czasem jakieś buble ( uproszczenia powodujące nieczytelność, olewanie estetyki, pomijanie tła), ale mam wrażenie, że nawet nogą rysowałby lepiej, niż większość dzisiejszych mainstreamowych wyrobników. Gdybym kiedykolwiek tworzył komiks tego gatunku, to życzyłbym sobie, żeby mój scenariusz rysował ktoś, kto ma przynajmniej połowę z tego pałera, który w drzemie w łapie Pana Ikegami. Tylko dzięki niemu nie olałem sprawy, przewracałem kartki dalej i równie mocno, jak przestawałem wierzyć w jakość tej historii, zaczynałem wierzyć w jego talent.

Warto zaznaczyć, że "Crying Freeman" jest pierwszym długim mangowym cyklem który skończyłem. Pewnie to dość niefortunna pozycja na początek, ale w pełni rozumiejąc prawa jakie rządziły tą serią domyślam się, że wykończyła ją nadmierna eksploatacja materiału. Pierwsze trzy tomy - już ze względu na to, że to niedroga, a dająca masę frajdy pozycja - mogę polecić każdemu, kto się lubuje w tanim kinie gangsterskim i kopankach z Hongkongu. Fani filmu z Markiem Dacascosem też powinni ustawić je na swojej półce. Natomiast nie wiem, komu mógłbym rekomendować następne siedem tomów... mam wielu wrogów, ale nawet im czegoś takiego nie życzę.

sobota, 1 października 2011

Drive - Nicolas Winding Refn






To nie będzie kolejna recenzja "Drive". Uważam, że byłaby zupełnie niepotrzebna. To raczej kilka luźnych myśli skierowanych do tych, którzy filmografię Duńczyka znają lepiej niż przeciętny widz. Zresztą szum medialny wokół nowego filmu Refna przerasta wszelkie oczekiwania i sens mają już chyba tylko rozważania krytyczne. "Drive" stało się u nas fenomenem. Od lat nie było produkcji, która zgodziłaby tak skutecznie krytyków i walących do kina (jak w dym!) widzów.


Duńczyk filmografię ma już sporą i na jej tle jego najnowszy film to twór kalkulowany na komercyjny sukces. To nie pierwsza taka próba, bo o Fear X ( który ostatecznie okazał się finansową katastrofą ) nie mogę o myśleć inaczej, niż o daremnym staraniu zwrócenia na siebie uwagi krytyków i szerszej publiczności*. Jednak to nakręcony dopiero dekadę później "Drive" okazuje się być przysłowiowym strzałem w dziesiątkę. Reżyser jakby na przekór swojemu poprzedniemu obrazowi - który chyba nawet ja sam określiłem tworem tak hermetycznym, że skierowanym do nikogo - robi film dla wszystkich. Nie twierdzę, że to źle, cieszę się bardzo z uznania jakie w końcu zyskał, nie mniej nie uważam "Drive" za arcydzieło.

Są kinomani którzy uważają, że "Człowiek Słoń" to najlepszy obraz Davida Lyncha. Ja sam do nich nie należę, ale faktycznie metoda narzucania autorowi poszukującemu, obdarzonemu silnym, rozpoznawalnym stylem pewnych ram, daje często dobre efekty jeśli chodzi o klarowność opowiadanej historii. Całkiem możliwe, że właśnie to jest kluczem, zarówno do komercyjnego sukcesu, jak i stylistycznej odmienności zarówno "Drive", jak i nakręconego trzy lata wcześniej "Bronsona" - pierwszy jest rzekomo dość wierną adaptacją prozy, drugi luźną biografią. Jest to szczególnie dostrzegalne w kontekście niedocenionego i niezrozumianego przez szerszą publiczność "Valhalla Rising". Sam Refn próbuje te trzy filmy złączyć, mówi o nich jak o swojej kolejnej trylogii, ale trudno zestawiać tak surowy i bezkompromisowy obraz jak "Valhalla" z barokowym "Bronsonem" i z "Drive" żywcem wyjętym z kina sensacyjnego przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych.

Mimo ciągłych porównań z filmami Quentina Tarantino, klasycznie napisany "Drive" jest rzeczą diametralnie inną, niż bazujące na cytatach krwawe perpetum mobile. Szukając pola do rozważań, warto natomiast wspomnieć, że film bardzo ciekawie kontrastuje z ostatnim obrazem Jima Jarmuscha. "Limits of Control" w dość pretensjonalny sposób próbował wskazać problem wyczerpania pewnej formuły we współczesnym kinie. Refn udowadnia, że owa formuła nie dokońca się wyczerpała. Czy może raczej zeruje liczniki, bo zdeaktualizował się sposób, w który przedstawiciele kina artystycznego/autorskiego siegali po kino gatunku? W podobnym miejscu zostają również postawieni krytycy, którzy stykając się z "Drive" mnożą interpretacje i nieświadomie wędrują w ślepe uliczki. Lecz kiedy "Limits of Control" jest trudną do strawienia, nadętą, pseudoartystyczną papką, to film Refna cechuje lekkość i coś z bezpretensjonalności tworzonych przed epoką tarantinowskiego postmodernizmu filmów akcji autorstwa Waltera Hilla ( i zdecydowanie nie mam tu na myśli tylko "Drivera" ).

Tak naprawdę, mimo, że można mnożyć skojarzenia z wieloma filmami, to według mnie jeśli Refn wchodzi w istotny ( dla ostatecznego wydźwięku ) dialog, to tylko z własną twórczością, jakby dopełniając swoją trylogię "Pusher" jej hollywoodzkim wariantem. Temat długów bowiem powraca, lecz jest potraktowany bardzo "filmowo" i opowiadany umownym, iście bajkowym tonem. Największą siłą "Pusherów" była wiarygodność relacji związanych z zadłużeniem i wręcz dokumentalne odrysowanie realiów duńskiego światka przestępczego. W "Drive" za dużo jest zbiegów okoliczności, a i pobudki kierujące głównym bohaterem są co prawda wdzięcznie usprawiedliwione konwencją, lecz mało wiarygodne psychologicznie. Ale, jak mawiał Andre Bazin, kino pokazuje nam świat bardziej zgodny z naszymi pragnieniami.

Na koniec chciałbym zaznaczyć, że broń boże nie myślę o tym filmie jako o spadku formy Refna - a to już bardzo dużo, bo przecież poprzeczka była ustawiona wysoko. Film mi się podobał, nawet bardzo, i uważam, że dzięki temu doświadczeniu Duńczyk może bardzo rozwinąć warsztat. Nie mniej, status, który uzyskało "Drive" może oznaczać, że reżyser z sukcesem zasymilował się z Hollywood. Wydaje mi się, że zyskać na tym mogą obie strony. Ale ja osobiście nie życzyłbym sobie, żeby ten związek trwał zbyt długo, bo niekoniecznie takich filmów od Refna oczekuję...i nie wiem, czy Jodorowsky jest jakoś szczególnie zadowolony z faktu, że Refn dedykował mu akurat ten film.

* przypomnę tylko, że publiczności zafascynowanej w owym czasie quasi-freudowskimi projekcjami Lyncha, którego Refn próbował podrobić.

Ciekawe teksty o Drive:

Marcin Zembrzuski
(kinomisja)

Krzysztof Świrek

(dwutygodnik)