piątek, 23 grudnia 2011

I've been dying to see you... Death in June - Warszawa 2011 -12 -15




Dla fanów neofolku rok, który wydawał się już w pewnym momencie zaprzepaszczony (brak inicjatywy organizatorów odnośnie kilku fajnych tras) okazał się kończyć wyśmienicie. Podsumowując, możemy powiedzieć, że w 2011 mieliśmy szansę zaliczyć dwa najważniejsze projekty związane ze sceną - w sierpniu Current 93, a tydzień temu Death in June. Wszystko dzięki Piotrowi Kościanowskiemu i Arturowi Rojkowi. W tym roku ci dwaj Panowie sprowadzili wykonawców, których od lat chciałem zobaczyć - oprócz wymienionych, temu pierwszemu zawdzięczamy również opolski koncert Of Wand and the Moon, temu drugiemu wrocławski występ Faust.


Sam koncert wyglądał jak większość znanych mi zapisów z czasów, gdy wykreował się dzisiejszy wizerunek artysty. Prawda, że występ był pozbawiony wielkich emocji, Douglas klepał wszystko jak zdrowaśki - ale Death in June grało inaczej chyba tylko w początkach swojej kariery. Nie można powiedzieć też, że to "niekoncertowy" projekt, bo przecie artysta stara się, żeby wszystko miało odpowiednią otoczkę. Mnie osobiście atmosfera porwała na samym początku, gdy bijąc w werble Douglas prowadził dialog z pętlącymi się samplami wyciętymi ze słynnego brytyjskiego serialu "Prisoner". Bardzo mnie to radowało, bo sądziłem, że przestał ich używać jakieś dwadzieścia lat temu. Chwilę potem, gdy Douglas chwycił gitarę, a dźwięk potrzebował więcej precyzyjności, czar prysł. Wszystko zaczęło dudnić i buczeć jak z kiepskiego, ale głośnego radia samochodowego. Na szczęście Death in June gra taką muzykę, że nagłośnienie nie do końca mogło zniszczyć wrażenia z tego koncertu. Setlista była po prostu marzeniem i przekrojem przez niemal całą działalność projektu. Cieszyły mnie szczególnie wczesne utwory - "Death of the West", "Fields of Rape" i rockowo zagrane "Heaven Street". Było też najbardziej przeze mnie wyczekiwane "Of runes and Men", przy którym jednak ulotniła się atmosfera, za to zrobiło się bardzo zabawnie - bo Doug zaśpiewał "so i drink a polish wine".

Wspominając dziś ten koncert najbardziej żałuję, że potwierdziły się wszystkie moje najgorsze przypuszczenia co do nagłośnienia Progresji. "Jeśli się jest melomanem, to chodzi się do filharmonii, a nie na takie koncerty" - rzucił Tom Bardamu. Tyle, że ze mnie taki meloman, jak z mysiej pipy neseser. "Kwestia gustu marudo" - mówił mi w trakcie koncertu organizator Piotr Kościanowski. Wydaje mi się, że raczej kwestia przyzwyczajenia do niskich, polskich standardów. No cóż, nie jest to wina ani Douglasa, ani Piotrka. Nie mniej uważam, że organizowanie w tej chwili w Progresji jakichkolwiek koncertów jest totalną pomyłką.

Mimo tych dźwiękowych niedostatków muszę przyznać, że jestem zadowolony z wycieczki. Dla mnie występ Death in June był w dużej mierze wspaniałym spotkaniem towarzyskim bo mogłem zobaczyć wielu znajomych, których widuję naprawdę rzadko a niektórych spotkałem przy tej okazji po raz pierwszy. Atmosfera była wyśmienita, piwo drogie, kobiety piękne, a mężczyźni brzydcy.

TEKST PIERWOTNIE OPUBLIKOWANY NA ŁAMACH APOSTAZJI>>>

2 komentarze:

Revenga pisze...

Podczas koncertu zastanawiałam się czy dźwięk, który bezbłędnie pozbawił kawałki (chociażby te z "But, what ends...", a w zasadzie to głównie te) głębi, dołów, basów, zlewając je z wysokimi nutami w jeden hałas (zgrzyt?), w którym odróżnienie kawałków udawało się głównie dzięki wokalowi, to sprawka nagłośnienia czy akurat mojej pozycji oko w oko z głośnikiem. Pewnie wszystkiego po trochę, no ale.
Sama nie do końca wiem, czy ten "przegląd piosenki" jaki zafundował Douglas, skracając kawałki, do mnie dotarł (to z okazji 30. rocznicy czy taki ma styl grania koncertów?). Pomarudziłabym o to, nad czym ty ubolewałeś przy okazji Kerętów. Odnośnie tego braku 'mistyki', którą doznaję co noc na słuchawkach. No ale, to koncert przecież.

Wzruszyły mnie momenty, gdy Doug własnoręcznie rozkładał sobie bębenki i inne kadzidełka na scenie. Do teraz ocieram łezkę na to wspomnienie.

Krzysztof Ryszard Wojciechowski pisze...

Wracając jeszcze raz do koncertu Currenta to - mój wymarzony - tak powinien brzmieć:

http://songsforloversandgangsters.blogspot.com/2012/01/current-93-niemandswasser.html